Tomasz Zahorski: z Barczewa przez Olsztyn do reprezentacji i USA

2019-03-02 12:00:00(ost. akt: 2019-03-01 17:27:23)
Przy piłce Tomasz Zahorski

Przy piłce Tomasz Zahorski

Autor zdjęcia: Emil Marecki

Reprezentant Polski z czasów Leo Beenhakkera. Grał w Stomilu Olsztyn, Górniku Zabrze, Groclinie i Jagiellonii Białystok, po czym poleciał za ocean, żeby z San Antonio Scorpions zdobyć mistrza NASL. Zapraszamy do rozmowy z Tomaszem Zahorskim!
- Jak rozpoczęła się twoja przygoda z piłką?
- Mój tata był piłkarzem. Grał w Stomilu Olsztyn, gdy klub był w II lidze. Później został trenerem Pisy Barczewo, gdzie już mieszkaliśmy, no i od najwcześniejszych lat zabierał mnie ze sobą na boisko. Dzięki tacie piłka nożna była obecna u mnie cały czas. Razem wychodziliśmy i razem wracaliśmy z treningu. Kiedyś w klubie wszyscy byliśmy jak jedna rodzina. Przychodziło się więc wcześniej, spędzało się ze sobą czas, następnie się trenowało, a po zajęciach często starsi gracze siadali w swoim gronie i dyskutowali na różne tematy, zaś ja plątałem się dookoła nich. W domu piłka była tematem numer jeden. Moja mama także uprawiała sport, ponieważ biegała na krótsze i dłuższe dystanse. Zresztą przez sport moi rodzice się poznali, bo tata grał na stadionie Gwardii Olsztyn, a mama biegała tam w jakichś zawodach. Można powiedzieć, że rodzice przekazali mi dobre geny (śmiech).
- Ale na początku grałeś tylko z tatą?
- Albo sam ze sobą. Dopiero kiedy zaczynałem wchodzić w wiek piłkarskiego skrzata, to miałem kolegów, z którymi mogłem z boku boiska sobie pokopać. A z biegiem czasu, gdy już byłem orlikiem i młodzikiem, zaczęliśmy rywalizować z innymi drużynami z regionu: ze Stomilem Olsztyn, Warmią Olsztyn, Tęczą Biskupiec i Mrągowią Mrągowo. Turnieje odbywały się kolejno w każdym z miast, z których pochodziły kluby. Zawsze występowałem jako wysunięty napastnik. Wtedy Stomil był dla nas wielkim klubem i każdy z nas marzył, żeby zagrać w jego barwach. Na tych turniejach strzelałem dosyć sporo goli i po pewnym czasie pojawiło się zainteresowanie ze strony Stomilu - zaproponowano, bym dołączył do jego grup młodzieżowych. No i tata zawiózł mnie na pierwszy trening do Czesława Żukowskiego i Waldemara Ząbeckiego. Jednak moim pierwszym trenerem był tata. Jemu też zawdzięczam najwięcej, jeżeli chodzi o piłkę nożną. Tata zawoził mnie na ulicę Warszawską w Olsztynie, gdzie odbywały się treningi na piachu pomieszanym ze żwirem. Po każdym treningu całe kolana i boki były pozdzierane, a z nosa wydmuchiwało się taki pył, jakby pracowało się w kopalni.
- Zawsze byłeś jednym z najwyższych graczy?
- Do wieku juniora młodszego byłem wątłej postury, szczuplutki i niewysoki, bo mierzyłem nieco ponad 170 cm. W grupach młodzieżowych odstawałem od innych fizycznie, ale za to od zawsze miałem „zaszczepioną” walkę. Mama powtarzała, że to przez ciężki poród, ponieważ byłem owinięty pępowiną i miałem niewielkie szanse na to, żeby przeżyć lub też być zdrowym człowiekiem. Po 18 czy 19 latach mama spotkała lekarza, który odbierał poród, no i był w olbrzymim szoku, gdy się dowiedział, że zawodowo gram w piłkę nożną, bo przecież on wróżył mi duże problemy ze zdrowiem i normalnym funkcjonowaniem.
- Kiedy zacząłeś myśleć o karierze zawodowego piłkarza?
- Jako młody chłopak pasjonowałem się piłką, ale na pewno nie myślałem, że zrobię karierę, że będę z tego żył. Miałem nieco inne podejście do tego sportu - grałem w piłkę z czystej satysfakcji. Potrzebowałem wysiłku, adrenaliny, rywalizacji, dopiero potem zacząłem się zastanawiać, czy zostanę zawodowym piłkarzem. Jednocześnie starałem się uczyć, ale nie miałem na to zbyt wiele czasu ze względu na treningi i ciągłe dojazdy z Barczewa do Olsztyna. Przyjeżdżałem tak zmęczony, że po kolacji często padałem na łóżko. Udało mi się jednak ukończyć liceum i zdać maturę, co było dla mnie ważne. Wiedziałem, że jeśli nie udałoby mi się utrzymywać z piłki, to musiałbym robić coś innego. Byłem tego świadomy i próbowałem stworzyć sobie dodatkową opcję. W 2004 roku trafiłem do III-ligowego OKS 1945 Olsztyn. Jakichś większych przyjaźni nie miałem, chociaż generalnie byliśmy zgraną paczką, szanowaliśmy się i wspólnie spędzaliśmy czas. Ale wtedy poznałem moją obecną małżonkę Ewę i to jej poświęcałem najwięcej czasu. Zakochaliśmy się w sobie strasznie, więc poza sobą często nie widzieliśmy świata. Niemalże wszędzie chodziliśmy razem i to właśnie Ewa była moim największym przyjacielem.
- Z Olsztyna przeniosłeś się do Grodziska Wielkopolskiego. Zdradzisz nam kulisy tego transferu?
- Rzeczywiście są dosyć ciekawe. Z OKS 1945 zaszliśmy daleko w rozgrywkach Pucharu Polski: w 1/16 finału trafiliśmy na Dyskobolię Grodzisk Wielkopolski, która grała wówczas także w Pucharze UEFA. Wtedy w Grodzisku występowali bardzo dobrzy zawodnicy - m.in. Piotrek Rocki, Adrian Sikora, Bartosz Ślusarski i Michał Goliński. To był jednak także zespół, który miał w swoim składzie sporo zaawansowanych wiekowo graczy. A wracając do Pucharu Polski, to w Olsztynie przegraliśmy 1:6, a ja strzeliłem tę jedną jedyną bramkę dla OKS. W Grodzisku Wielkopolskim gospodarze wygrali 5:0, ale już przed meczem dowiedziałem się, że są mną zainteresowani. Wtedy trenerem Dyskobolii był Dusan Radolsky. Zaproszono mnie na dwudniowe testy, rozegrałem sparing z trzecioligowcem, w którym strzeliłem dwie bramki. Kilka dni później Radolsky został zwolniony, a jego następcą został Werner Licka, który zaprosił mnie na dwutygodniowe testy. Po tym okresie odbyłem półtoragodzinną rozmowę z trenerem o moim życiu, bo Licka był dobrym psychologiem i chciał poznać mnie „od podszewki”, a na koniec doszło do transferu. Mój obecny teść był chyba wtedy już prezesem OKS. Wraz z panem Jarguzem i panem Miklasem stworzyli umowę, dzięki której ponad 30 procent sumy transferowej trafiło na konto Pisy. Za te pieniądze mogła pozwolić sobie na renowację głównej płyty i dokupić sprzęt.
- Z Dyskobolii trafiłeś do Górnika Łęczna, a potem do Górnika Zabrze.
- Z Grodziska do Łęcznej zostałem wypożyczony na rundę wiosenną sezonu 2006/07, bo Maciej Skorża, nowy trener, nie widział mnie w składzie. Twierdził, że potrzebuje gotowego zawodnika do gry i sprowadził Filipa Ivanovskiego z Macedonii. Wraz z Górnikiem Łęczna obroniliśmy się przed spadkiem. To był dla mnie dobry okres, w lidze strzeliłem 4 bramki, a w Pucharze Ekstraklasy dorzuciłem 3 gole. Po tej rundzie pojawiły się oferty z Zabrza i Widzewa. Pamiętam, że nawet Zbigniew Boniek zadzwonił, by mnie nakłonić do przejścia do Łodzi. Jednakże większe chęci miał Górnik Zabrze, bo oprócz prezesa i dyrektora sportowego chciał mnie też trener Ryszard Wieczorek. W końcu przebili ofertę Widzewa i tak znalazłem się w Zabrzu. Kwota transferu wyniosła 800 tysięcy złotych.
- A z Zabrza trafiłeś do reprezentacji Polski, w której zagrałeś 13 spotkań.
- Powołania do kadry kompletnie się nie spodziewałem. Przychodząc do Zabrza, dostałem olbrzymi kredyt zaufania w klubie i u trenera Wieczorka, bo przez 10 kolejek nie strzeliłem bramki, a grałem praktycznie zawsze od pierwszej do 90. minuty. Wtedy Dawid Jarka zdobywał sporo bramek i skończył sezon zdobywając 11 goli. Do Górnika przychodziły głównie powołania do młodzieżowych reprezentacji. Któregoś razu trener przyszedł na boisko i powiedział, że ma trzy powołania do młodzieżowej reprezentacji i dwa do seniorskiej. Całkiem dobrze sobie radziliśmy w tamtym czasie, bo byliśmy w środku ligowej tabeli, zaś sezon wcześniej Górnik zakończył rozgrywki dopiero na 14. miejscu. Graliśmy fajnie, widowiskowo dla oka, jednak to nie ja zdobywałem bramki, więc nawet przez myśl mi nie przeszło, że dostanę powołanie. A jednak stało się! Oprócz mnie powołanie do seniorskiej reprezentacji otrzymał Konrad Gołoś. To była jedna z chwil w mojej karierze, która zapadła mi najgłębiej w pamięci. Od tego momentu tak naprawdę wszystko się zaczęło, ponieważ potem dostałem powołania na kilka meczówy towarzyskich, eliminacyjnych, a następnie na finały mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii. W przygotowaniach wzięło udział ponad 30 zawodników, ale na finały mogło pojechać jedynie 23. Ostatecznie udało mi się znaleźć w grupie piłkarzy powołanych na Euro. Dowiedziałem się o tym przez telefon, ponieważ gdy selekcjoner Leo Beenhakker ogłaszał na konferencji prasowej powołania, znajdowałem się w banku w Katowicach, gdzie podpisywałem umowę kredytową na zakup mieszkania w Gliwicach (śmiech).
- Jak wyglądał wasz pobyt w Austrii na Euro?
- Dla mnie ten wyjazd był spełnieniem marzeń. Każdy marzy o tym, by trafić do klubu grającego w najwyższej klasie rozgrywkowej, by zagrać z orzełkiem na piersi i podpisać kontrakt z jakimś dobrym zachodnim klubem. Byłem wówczas najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, mieliśmy doskonały sztab trenerski, z Leo Beenhakkerem na czele, który jest świetnym człowiekiem. Wydaje mi się, że nie ma osoby, która by z nim współpracowała i powiedziała o nim choćby jedno złe słowo. Na Euro nie zagrałem w pierwszych dwóch meczach, wystąpiłem dopiero w ostatnim, ale już samo siedzenie na ławce rezerwowych na imprezie takiej rangi było ogromnym przeżyciem. Czułem ogromną adrenalinę, słuchając przed meczem polskiego hymnu. Wejście na boisko w meczu z Chorwacją było całkowitym spełnieniem dziecięcych marzeń. Przecież jeszcze trzy lata temu biegałem po trzecioligowych boiskach, a teraz przyszło mi zagrać w mistrzostwach Europy.
- Czy masz jakiś kontakt z kimś z tamtej drużyny?
- Z Michałem Pazdanem, z którym zaczynałem od tego samego sezonu grać w Górniku Zabrze. Graliśmy tam razem przez 4,5 roku. Najczęściej mieszkaliśmy ze sobą w pokoju podczas zgrupowań w klubie i w kadrze. Teraz od czasu do czasu jeżdżę do niego na mecze. Zdarzało mi się też porozmawiać z Euzebiuszem Smolarkiem, bo kiedy byłem jeszcze w Stanach Zjednoczonych, pojawiła się taka możliwość, że „Ebi” trafi do tej samej ligi, w której występowałem. Przyleciał do Nowego Jorku, ponieważ miał ofertę z New York Cosmos. Widzieliśmy się także w Polsce, potem rozmawialiśmy przez telefon, gdyż obaj otrzymaliśmy propozycję zostania Ambasadorami Polskiego Związku Piłkarzy. Kontakt zawodowy i koleżeński mam także z Michałem Żewłakowem, który był wówczas kapitanem reprezentacji. To on wprowadzał mnie do kadry.
- Czy po Euro 2008 otrzymałeś oferty z zachodnich klubów?
- Już przed mistrzostwami Europy dostałem propozycje od Torino, Anderlechtu i jednego z klubów z Turcji. Oferty z Włoch i Belgii były „na stole”. Jedna z nich opiewała na milion, a druga na półtora miliona euro. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nie współpracowałem wtedy już z agentem, więc oferty trafiły bezpośrednio do klubu, a ja dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się o nich. Stało się tak, bo wtedy do Górnika Zabrze wchodził Allianz, który jako główny inwestor nie chciał osłabiać klubu. Natomiast po mistrzostwach otrzymałem propozycję z Aten od Panathinaikosu. Przed jednym z meczów w Zabrzu spotkałem się z Krzysztofem Warzychą, który był skautem Panathinaikosu. Ateńczycy obserwowali mnie od jakiegoś czasu. Warzycha chciał zobaczyć mnie przez 45 minut, czy jestem zdrowy i czy potrafię biegać do przodu, bo już wyrobili sobie o mnie zdanie i po prostu chcieli sprawdzić, czy nie mam jakiegoś urazu. Jednak trener Henryk Kasperczak nie wpuścił mnie na boisko nawet na jedną minutę, więc z czasem temat upadł.
- Wiosną 2012 roku przeszedłeś do MSV Duisburg.
- Ale na krótko, bo nie byłem tam nawet pół roku. Propozycja przyszła dosyć nieoczekiwanie. Zdecydowałem się ją przyjąć, ponieważ była dla mnie bardzo atrakcyjna pod względem sportowym, ponieważ 2. Bundesliga jest bardzo mocną ligą. Długo się nie zastanawiałem, po prostu wsiadłem do samolotu, przeszedłem testy medyczne i podpisałem umowę. Wyjazd ten traktuję jako dobrą lekcję życiową. Myślałem, że jestem odpowiednio przygotowany motorycznie i piłkarsko, tymczasem brutalnie zderzyłem się z rzeczywistością. W Niemczech piłka nożna jest dużo bardziej profesjonalna i wybiegana niż w Polsce. W rundzie rozegrałem cztery mecze, z czego trzy na pozycji skrzydłowego, gdzie kompletnie nie byłem przygotowany do gry na tej pozycji. Być może w Polsce bym sobie poradził z moją motoryką, lecz tam trzeba było cały czas biegać od szesnastki do szesnastki. Kiedy stało się jasne, że Duisburg będzie walczył o utrzymanie, postanowiono zrezygnować z moich usług i zaczęto stawiać na innych zawodników.
- Następnym klubem była Jagiellonia.
- Trenerem był Tomek Hajto, z którym przez półtora roku grałem w Górniku Zabrze. Niestety, w okresie przygotowawczym na Litwie doznałem urazu łąkotki. Potrzebny był zabieg, nie chciałem jej usuwać, choć gdybym się na to zdecydował, na pewno szybciej wróciłbym do grania. Wolałem jednak, by mi ją zszyto, no i zmiast dwóch czy trzech tygodni rehabilitowałem się trzy miesiące. W efekcie Jagiellonia musiała sprowadzić kolejnego napastnika – padło na Ebiego Smolarka i tym samym, kiedy wyzdrowiałem, zabrakło już dla mnie miejsca.
- Następne pół roku spędziłeś w Zabrzu, po czym wyjechałeś do San Antonio.
- Do USA trafiłem dosyć nieoczekiwanie. Były prezes Górnika Zabrze Ryszard Szuster zadzwonił do mnie z propozycją, czy chciałbym grać w Stanach Zjednoczonych. Wysłał, w sumie bez mojej zgody, moje CV do różnych klubów. W San Antonio władze zainteresowały się moją osobą i przedstawiono mi kontrakt. Przez parę dni wspólnie z moją żoną zastanawialiśmy się nad tym, czy zdecydować się na taki ruch. Mieliśmy już dwoje dzieci, więc taka poważna decyzja musiała być podjęta wspólnie, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się pojechać i spróbować. Na początku poleciałem sam, a po niespełna trzech miesiącach do USA dotarła żona z dziećmi. Dużo osób pyta, jak żyło mi się w Stanach. Powiem tak: nie żałuję, że tam pojechałem, ponieważ to była jedna z największych przygód w życiu moim oraz mojej rodziny. Bardzo pozytywnie oceniłbym pobyt w zasadzie w obu klubach, w których występowałem. Z San Antonio Scorpions udało się już w pierwszym roku zdobyć mistrzostwo ligi NASL. Nie ma tam oczywiście awansów oraz spadków, ale gdyby tak było, to wówczas awansowalibyśmy do najwyższej ligi w USA, czyli Major League Soccer. Niestety, mogliśmy się jedynie zadowolić medalem, pucharem i złotym sygnetem z kamieniami, który dostaliśmy w nagrodę. Po drugim sezonie w San Antonio przeniosłem się do Charlotte Independence. Uważam, że to dobry kierunek do gry w piłkę oraz do życia. Nie strzeliłem co prawda już tylu bramek co w Scorpions, ale w pucharach i w lidze kilka udało mi się zdobyć. Miałem możliwość pozostania tam dużo dłużej jako zawodnik i osoba, która zajmowałaby się prowadzeniem grupy młodzieżowej, jednak po trzech latach zaczęliśmy tęsknić za krajem i za rodziną. Po długich debatach doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas na powrót do Polski.
- Wróciłeś, po czym podpisałeś kontrakt z GKS Katowice.
- Prowadziłem także rozmowy ze Stomilem, niestety, nie dogadaliśmy się. Katowice miały walczyć o awans do Ekstraklasy, a trenerem był Jerzy Brzęczek, obecny selekcjoner reprezentacji Polski, z którym również grałem w Górniku Zabrze. Pojechałem do Katowic, przeszedłem testy medyczne, odbyłem kilka treningów i podpisałem umowę na pół roku z opcją przedłużenia na kolejny rok lub dwa lata. Niestety, tydzień przed rozpoczęciem rundy wiosennej zerwałem mięsień dwugłowy uda i przez miesiąc wracałem do zdrowia. Kiedy już wróciłem do pełnej sprawności fizycznej, to zacząłem grać coraz więcej i ostatnie kilka kolejek zaliczyłem niemalże w pełnym wymiarze czasowym. Była opcja pozostania w Katowicach na dłużej, lecz pojawiła się propozycja ze Stomilu. Przyszedł nowy prezes, bardzo zabiegano o to, bym wrócił, a ja potraktowałem to bardzo sentymentalnie. W efekcie wróciłem do Olsztyna. Z perspektywy uważam jednak, że to była błędna decyzja.
- Trochę za wcześnie wróciłeś do Stomilu?
- Dokładnie. Sporo osób chciało mojego powrotu. Trener Adam Łopatko, z którym teraz zresztą współpracuję, nie szukał takiego typu napastnika jak ja. Nie mam jednak do niego o to żalu. Zresztą cała sytuacja, jaka miała miejsce w Stomilu, też nie powalała na kolana. Problemy organizacyjne nie dawały możliwości rozwoju. Mogłem zostać w Katowicach, natomiast po dwóch latach spędzonych w Stomilu zdecydowałem się zakończyć karierę, bo mało grałem, a poza tym dostałem propozycję współpracy z PZPN (Tomasz Zahorski jest specjalistą ds. rozwoju piłki amatorskiej - red.).
- Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
- Tak. Nawet dwa. Pierwsze miałem w Zabrzu, a chodziło o występ w europejskich pucharach lub zdobycie mistrzostwa Polski. Natomiast drugim marzeniem były występy w silnym europejskim klubie.
Mariusz Bojarowski
* Autor jest pracownikiem WMZPN. Cały wywiad na stronie wmzpn.pl


Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. bobek #2690977 | 37.8.*.* 2 mar 2019 15:14

    Oddaj kasę ktora zarobiles w stomilu i nic nie grałeś

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz

  2. Kibic oks #2691018 | 188.146.*.* 2 mar 2019 18:09

    Przez niego i Abbota zajumali nam 3 punkty za wyimaginowane długi. Patałachy dwa grały piach a Prezes-weterynarz podpisał z nimi gwiazdorskie kontrakty a później są takie skutki że nas karzą ujemnymi.

    Ocena komentarza: warty uwagi (8) odpowiedz na ten komentarz

  3. kibic #2691104 | 89.64.*.* 2 mar 2019 21:46

    Gościu błąd to popełniłeś że kariery nie zakończyłeś w Katowicach, bo to co prezentowałeś w Olsztynie to piach i kamieni kupa. Nie jeden junior grał lepiej od ciebie. Kasę brałeś za friko a na koniec jeszcze ukryłeś chorobę! Ja na miejscu prezesa Stomilu to rozwiązałbym kontrakt z winy piłkarza.

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz