Jerzy Denaburski – „El Doctor” i jego drużyna

2022-03-24 14:00:00(ost. akt: 2022-03-24 10:08:27)
Jerzy Denaburski

Jerzy Denaburski

Autor zdjęcia: archiwum domowe

SPORT AKADEMICKI\\\ Jerzy Denaburski (1951–2015) był człowiekiem barwnym i niekonwencjonalnym w najlepszym rozumieniu tychże słów. Poza tym był świetnym trenerem, którego podopieczni święcili triumfy nie tylko na arenie ogólnopolskiej.
Odkąd sięgam pamięcią, Jerzy Denaburski był immanentną częścią mojego życia. Mój tata zwracał się do niego Jurek bądź Doktor (Jerzy Denaburski posiadał stopień naukowy doktora). Mnie zaś z racji wieku wypadało używać tylko drugiej z wymienionym wersji. Przez 23 lata mówiłem do Jerzego Denaburskiego per Doktor. Datę pierwszego kontaktu pamiętam doskonale, ponieważ to on zawiózł mnie w 1992 roku, wówczas siedmioletnie dziecko, na pierwsze w życiu zawody. W pamięci utkwił mi wspólny shake w McDonaldzie, którym uczciliśmy zwycięski bieg.

Z Kortowa trafił do Meksyku
Jerzy Denaburski zawodnikiem nie był wybitnym. Jego rekord życiowy na 5000 m z 1971 roku wynosi 15.23,6. Żadna rewelacja, zważywszy na fakt, iż najlepsi wówczas polscy biegacze pokonywali dwanaście i pół okrążenia na stadionie co najmniej o półtorej minuty szybciej. Nie mógł więc Jerzy Denaburski zostać następcą chociażby swojego trenera Jerzego Strzeżka (rektor ART w latach 1987-90, rek. życiowy w biegu na 800 m – 1.52,3). Sportowa prawidłowość pokazuje jednak, że znakomici zawodnicy rzadko przeistaczają się w znakomitych trenerów. O wiele częściej pozbawieni wielkiego talentu sportowcy - próbując zgłębić przyczynę swoich niepowodzeń - stają się ponadprzeciętnymi szkoleniowcami. Jerzy Denaburski z myślą, że wielkim sportowcem nigdy nie zostanie, pogodził się bardzo szybko. Był przecież człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, krytycznie podchodzącym do otaczającej nas rzeczywistości i potrafiącym realnie ocenić swoje możliwości. Ale sport był mu wyjątkowo bliski, więc nie zrezygnował z pojawiania się na stadionie. Zmienił tylko rolę, w jakiej na nim występował. Został trenerem. Pierwszym podopiecznym na długiej liście jego zawodników, o którym zrobiło się głośno, był późniejszy czołowy polski maratończyk Czesław Najmowicz (rek. życiowy 2:14.10). W 1979 roku prowadzony przez Jerzego Denaburskiego zawodnik uzyskał 29.45,9 w biegu na 10 000 m, poprawiając tym samym szesnastoletni rekord klubu Stanisława Szkodowskiego. Gdy Czesław Najmowicz (burmistrz Ostródy w latach 2012-18) ustanawiał niniejszy rekord, Jerzy Denaburski miał niespełna 28 lat. Od tego momentu wydarzenia potoczyły błyskawicznie. Z roku na rok grupa zawodników młodego szkoleniowca rosła w siłę, a sam trener cieszył się coraz większym uznaniem. Do 1982 roku rdzeń teamu Denaburskiego stanowili: Marek Adamski, Andrzej Malicki, Piotr Gruszczyński i Zofia Sujata – po wyjściu za mąż Więciorkowska. Przywołanie 1982 roku jest nieprzypadkowe, gdyż w latach 1982-85 Jerzy Denaburski przebywał na stażu naukowym na Uniwersytecie Stanowym w Mexico City. W tym czasie odpowiadał m.in. za przygotowanie fizyczne jednej z I-ligowych drużyn... futbolu amerykańskiego. Pomimo istniejących wówczas trudności natury technicznej utrzymywał stały kontakt z zawodnikami w Polsce.

Jak żyć i trenować bez doktora?
Przygoda Marka Adamskiego ze sportem rozpoczęła się prozaicznie, bo podczas sprawdzianu biegowego przeprowadzonego w augustowskiej szkole. Z czasem przyszły pierwsze sukcesy. Nastolatka niezmiernie cieszył też fakt rozpoznawalności w szkole. Podsumowując swoją karierę, mówił o satysfakcji, jaką odczuwał, gdy słyszał: „Zobacz, to ten, co tak dobrze biega”. Następne zdanie brzmiało: „Potem wszystko zawdzięczam Jerzemu Denaburskiemu. Dzięki niemu jestem w Olsztynie”. W stolicy Warmii i Mazur Marek Adamski, który w młodości borykał się z groźną kontuzją ścięgna Achillesa, zaskakiwał, a czarne chmury wiszące początkowo nad jego karierą okazały się tylko przejściowym załamaniem pogody. Na szerokie wody wypłynął w 1984 roku, sięgając po swój pierwszy w karierze medal mistrzostw Polski seniorów - w biegu na 1500 m był drugi z czasem 3.42,09. Starając się kuć żelazo póki gorące, olsztyński miler udał się do Sopotu, by wypracowaną formę przełożyć na nowy rekord życiowy. Pokonanie 1500 m w Trójmieście zajęło mu jedynie 3.38,28. Mówiąc wprost, osiągnął europejski poziom. W kolejnym roku Adamski stanął na najniższym stopniu podium podczas krajowego czempionatu, potwierdzając, iż sukcesy z poprzedniego sezonu w żadnym wypadku nie były jednorazowym wyczynem.
Losy pozostałych zawodników Jerzego Denaburskiego w latach 1982-85 toczyły się rozmaicie. Andrzej Malicki w 1983 roku ustanowił niezły rekord życiowy na 5000 m (14.15,98), ale na godne swego talentu wyniki musiał poczekać do powrotu trenera z Mexico City. Piotr Gruszczyński w 1983 roku opuścił krainę tysiąca jezior i udał się do Poznania. W pierwszym sezonie startów w barwach tamtejszego AZS-u uzyskał 14.06,18 na 5000 m i 29.15,34 na 10 000 m. Powyższych rezultatów nigdy już nie poprawił. Natomiast najmłodsza z całej grupy Zofia Więciorkowska - pozbawiana bezpośredniego kontaktu z trenerem - nie potrafiła odnaleźć się na bieżni (sezony 1984 oraz 1985 kończyła z wynikami nieoddającymi jej rzeczywistego potencjału: 2.08,19 i 2.06,28).

Marzenia o igrzyskach olimpijskich
Po powrocie z Meksyku Jerzy Denaburski podopinał brakujące w treningu szczegóły i z przytupem otworzył nowy rozdział w dziejach kortowskiej lekkiej atletyki. W końcu w Meksyku uczył się od najlepszych. Podpatrywał m.in. trening późniejszego rekordzisty świata na 10 000 m Arturo Barriosa (27.08,23 – Berlin 1989), skądinąd trenowanego przez polskiego trenera Tadeusza Kępkę. W 1986 roku Zofia Więciorkowska 800 m pokonała w 2.04,23. Tak szybko w Olsztynie nie biegała żadna kobieta od czasów Danuty Sobieskiej-Wierzbowskiej (2.02,6 w 1971) i Bronisławy Ludwichowskiej (2.03,94 w 1975). Następny sezon zapowiadał się niezwykle interesująco, a plany duetu Więciorkowska – Denaburski były ambitne. Solidnie przepracowany okres przygotowawczy sprawił, iż 1987 rok pod względem wynikowym był najlepszym w długiej karierze Zofii Więciorkowskiej. 16 czerwca 1987 roku po przebiegnięciu przez nią dwóch okrążeń na łódzkim stadionie stopery pokazały 2.02,81 (trzeci wynik w Polsce w 1987 roku). Myśli Doktora były już jednak skierowane na to, co wydarzy się w 1988 roku. Roku igrzysk olimpijskich w Seulu. Wyjazd do Korei Południowej po tym, co w sezonie poprzedzającym najważniejszą imprezę czterolecia pokazała Więciorkowska, nie był już ułudą. Wówczas wszystko wydawało się możliwe. Zapewne tylko sami zainteresowani wiedzą, dlaczego akurat w tym roku pochodząca z Augustowa biegaczka zanotowała przykry regres (sezon skończyła z wynikiem 2.05,34). Na osłodę pozostał pierwszy w karierze medal mistrzostw Polski seniorów w biegu na 1500 m (3. miejsce z czasem 4.16,07). Brązowy medal na 1500 m był jednocześnie zapowiedzią stopniowego „przedłużania” się zawodniczki, która w 1989 roku wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Za oceanem nie zrezygnowała ze sportu. Zaczęła biegać maratony (rek. życiowy 2:40.39), a po ukończeniu czterdziestu lat i przejściu do kategorii masters z powodzeniem po dziś dzień reprezentuje Polskę na stadionach całego świata.

Królewski dystans, czyli maraton
Biegi średnie mimo sukcesów podopiecznych Doktora nie należały do szczególnie bliskich jego sercu konkurencji. Pasjonowały go biegi długie, a w szczególności zmagania na królewskim dystansie – maratonie. Nic więc dziwnego, że Marek Adamski i Andrzej Malicki obrali kurs na maraton. Pierwszy pokazał się Malicki, który w 1986 roku 42 km i 195 m pokonał w 2:15.20. Rezultat z Dębna był w wówczas rekordem okręgu (poprzedni rekord 2:16.41 z 1982 roku należał do Bogdana Nowaka z Gwardii Olsztyn). Marek Adamski ze zmierzeniem się z najdłuższym dystansem rozgrywanym na igrzyskach olimpijskich czekał do 1990 roku. W międzyczasie startował na bieżni i poprawiał kolejne rekordy klubu na dystansach od 800 m do 5000 m. Najpierw w 1986 roku na Akademickich Mistrzostwach RFN wyśrubował wynik na 800 m (1.48,36). W następnym sezonie przyszła pora na 3000 m (7.54,50 – w 1987 roku najlepszy wynik w kraju) i 5000 m (14.02,13). O niebywałej wszechstronności Adamskiego świadczy też jego wynik z 1988 roku na 3000 m z przeszkodami (8.47,74). Symboliczny w polskiej historii rok 1989 dla olsztyńskiego kolekcjonera rekordów był swego rodzaju sezonem przejściowym. Wprawdzie ustanowił wartościowy rekord życiowy na 10 000 m – 29.25,95, ale na listach all-time AZS Olsztyn jest to „dopiero” drugi rezultat. Na czele zestawienia znajduje się Andrzej Malicki, który rok wcześniej uzyskał 29.24,23.
Na swój maratoński debiut Marek Adamski wybrał Paryż. Stając na linii startu w 1990 roku, miał 29 lat. Dawno przestał być już biegowym dyletantem. Nabyte przez lata doświadczenie pozwoliło mu uniknąć szeregu błędów, m.in. nieracjonalnego rozłożenia sił, które nierzadko skutkuje nieukończeniem wyścigu. Adamski do trasy podszedł z respektem, co zaowocowało optymistycznie napawającym rezultatem 2:18.17. I tak stał się maratończykiem. Największym sukcesem zawodnika AZS-u było trzykrotne zwyciężenie w montrealskim maratonie (Marek Adamski dokonał tej sztuki w latach 1992-94). Nie miał sobie równych także w niemieckim Hanowerze, gdzie w 1991 roku pierwszy przekroczył linię mety. Ten bieg podopieczny Jerzego Denaburskiego cenił sobie szczególnie, ponieważ ostatnie dwa kilometry pokonał w iście ekspresowym tempie, tak przynajmniej widział to Jan Huruk, jeden z najlepszych polskich maratończyków w historii.

Sen o Londynie i Nowym Jorku
Gdy Zofia Więciorkowska w 1987 roku była u szczytu kariery, do Olsztyna za sprawą Jerzego Denaburskiego została ściągnięta perspektywiczna juniorka Wioletta Kryza. Młoda biegaczka w mgnieniu oka stała się godną następczynią starszej o pięć lat koleżanki z grupy treningowej. Doktor znalazł kolejny diament, którego oszlifowanie było tylko kwestią czasu. W 1989 roku niespełna dwudziestojednoletnia Kryza w Ostrowie Wielkopolskim wprawiła w osłupienie polskie środowisko biegowe, zdobywając srebrny medal mistrzostw Polski seniorek w biegach przełajowych. Dwanaście miesięcy później krajowy czempionat w crossie odbywał się w Olsztynie. Wioletcie Kryzie startującej na krótszym z dystansów (3,5 km) ponownie zawieszono na szyi krążek ze srebrnego kruszcu. Lepsza okazała się tylko Małgorzata Birbach z Gwardii Olsztyn. Przeznaczeniem pochodzącej z Zalewa zawodniczki był jednak maraton. Zadebiutowała niebywale szybko, bo już w 1990 roku. W Bonn zajęła trzecie miejsce z rezultatem 2:47.54. Po maratonie w Niemczech Wioletta Kryza startowała jeszcze na bieżni, ale najbardziej spektakularne osiągnięcia odniosła na królewskim dystansie. Pierwszy maraton wygrała w 1992 roku w Montrealu. Od tego momentu przez 19 następnych lat wygrała 28 maratonów na całym świecie (m.in. Detroit, Sacramento, Bangkok, Cleveland, Taipei). Jej marzeniem był triumf w którymś z tych największych. W 1997 roku wyznała: „W tym roku wygrałam już trzy maratony. Ale ciągle śni mi się, że wbiegam jako pierwsza na metę w Londynie albo w Nowym Jorku”. Marzenie wprawdzie się nie spełniło, ale z perspektywy olsztyńskiego klubu Wioletta Kryza jest tą historyczną. W 1999 roku zdobyła złoty medal mistrzostw Polski w maratonie. Odkładając buty startowe na hak, związana przez całą karierę seniorską z Kortowem zawodniczka, zostawiła po sobie znakomity rekord życiowy w maratonie 2:33.44 (1999 rok).

Hiszpania, Łysiak i biały sport
Sukcesy Marka Adamskiego, Zofii Więciorkowskiej, Andrzeja Malickiego, Wioletty Kryzy, Krystyny Pieczulis (rek. życiowy w maratonie 2:37.51), Tomasza Marksa (8. zawodnik Młodzieżowych Mistrzostwa Europy w biegu na 800 m – 2003 rok) i wielu innych łączy osoba Jerzego Denaburskiego. Człowieka oryginalnego i niekonwencjonalnego w najlepszym rozumieniu tychże słów. Miłośnika kultury iberoamerykańskiej (doskonale posługiwał się językiem hiszpańskim), piśmiennictwa Waldemara Łysiaka (posiadał wszystkie książki tego wyjątkowo płodnego pisarza) i białego sportu (dysponował bogatą kolekcją rakiet tenisowych. Interesowały go zwłaszcza te najstarsze – drewniane). Świetnego mówcy, po którym mało kto odważał się publicznie zabrać głos. To on perorował przy wszystkich ważnych okazjach. Każdy, kto go znał, wiedział, że nikt nie zrobi tego lepiej, więc rola oratora przypadała mu właściwie obligatoryjnie. Nie mógł uczynić tego tylko podczas swojej ostatniej drogi. Zgromadzeni na cmentarzu żałobnicy niepewnie zabierali głos, by go pożegnać. Spróbowałem i ja, starając się w kilku zdaniach opowiedzieć o Doktorze.
MICHAŁ MIESZKO PODOLAK

* Niniejsze wspomnienie jest zmodyfikowanym fragmentem artykułu „Królowa sportu w Kortowie (1951–2015)”, który znalazł się w książce „Między stadionem a brzegiem jeziora. 65 lata akademickiego sportu i wychowania fizycznego w Kortowie” (red. Marek Siwicki i Grzegorz Dubielski, Olsztyn 2016).