Trzeba umieć zacisnąć zęby

2022-02-03 11:00:00(ost. akt: 2022-02-02 17:55:20)
Janusz Milewski (z lewej) z Denisem Ambroziakiem podczas regat w Poczdamie)

Janusz Milewski (z lewej) z Denisem Ambroziakiem podczas regat w Poczdamie)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

KAJAKARSTWO\\\ Janusz Milewski to człowiek-orkiestra, który jest (lub był) prezesem klubu, trenerem, wolontariuszem, menedżerem i szefem Warmińsko-Mazurskiego Związku Kajakowego. Niedawno pracę Milewskiego docenił prezydent Andrzej Duda.
- Jak to jest otrzymać z rąk prezydenta kraju Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski?
- Trzy razy szykowałem się do Warszawy po to odznaczenie, ale za każdym razem na drodze stawała mi pandemia. Ostatecznie krzyż na mojej szyi zawiesił wojewoda Artur Chojecki. Bardzo chciałem być uhonorowany przez pana prezydenta, nie bądźmy jednak małostkowi. Przyznane odznaczenie traktuję przede wszystkim jako podsumowanie trwającej od ponad pół wieku przygody z kajakami. Dedykuję je wszystkim obecnym i dotychczasowym współpracownikom, bo bez nich nie byłoby to możliwe.
- Pańska przygoda z kajakami zaczęła się w 1967 roku?
- Dokładnie 14 września 1967 roku, gdy przyszedłem na swój pierwszy trening…
- … który, jak się domyślam, poprowadził legendarny trener i założyciel klubu Marian Tadeusz Rapacki.
- Wspaniały człowiek, od którego zaraziłem się miłością do kajaków. Wejście do świata sportu w tamtym czasie to była ucieczka od szarej rzeczywistości. Dostałem dres, pojechałem na obóz, gdzie miałem dwa ciepłe posiłki dziennie. Wówczas to było coś! Bycie sportowcem nobilitowało. I choć nie odniosłem większym sukcesów jako zawodnik, to moje życie się zmieniło. Poznałem ludzi z pasją, z sercem do walki i ciężkiej pracy.
- Bo sport to „krew, pot i łzy”, a „cierpienie uszlachetnia”?
- Sukces, nie tylko sportowy, wymaga poświęceń. Trzeba być twardym i nieraz zacisnąć zęby, bo charakter to podstawa. Bez niego przepadnie nawet największy talent. Ale to się opłaca i procentuje w przyszłości. Uprawiając sport, kształtujemy nie tylko ciało, tężyznę fizyczną, ale również cechy wolicjonalne, które pomagają nam później radzić sobie z wyzwaniami, które stawia nam życie.
- Adam Seroczyński, Tomasz Mendelski, Denis Ambroziak i wielu innych wybitnych zawodników to skały, którym nie straszne były kolejne burze?
- To ikony nie tylko olsztyńskiego, ale i światowego kajakarstwa. Każdy z nich był inny, aczkolwiek wszyscy mieli w sobie to „coś” w postaci nieprawdopodobnego zapału do pracy i wiary we własne możliwości. Zaczynając od Adama, brązowego medalisty Igrzysk Olimpijskich w Sydney w K4 1000 m, przez Tomka, trzykrotnego srebrnego medalisty mistrzostw świata (Zagrzeb 2005 – K1 200 m, Szeged 2006 – K4 1000 m i Duisburg 2007 – K4 1000 m - red.), a skończywszy na Denisie, złotym medaliście mistrzostw świata w K1 4x200 m (Duisburg, 2013 - red.).
- Czego, poza niezbędnym łutem szczęściem, zabrakło Tomaszowi Mendelskiemu, by stanąć na olimpijskim podium?
- Zdrowia. Tomek w 2008 roku w Pekinie startował ze złamanymi żebrami, na lekach, które tylko do pewnego stopnia łagodziły straszliwy ból. Ze stolicy Chin wrócił z 6. i 8. miejscem, czyli więcej niż przyzwoicie. Nie da się jednak ukryć, że medal olimpijski byłby postawieniem przysłowiowej kropki nad „i”. Cóż, życie…
- Z kolei Denisowi Ambroziakowi na olimpijskiej drodze stanęli „niezawodni” decydenci.
- Mówi pan o zawirowaniach przed olimpiadą w Londynie w 2012 Denis, wówczas niespełna dwudziestojednoletni zawodnik, był naszą nadzieją na olimpijski krążek, ale marzenia prysły niczym bańka mydlana, gdy stoper trenera kadry pokazał konkretne czasy.
- A mówiąc ściślej?
- To przykra sprawa, do której niechętnie sięgam pamięcią. Mimo zapewnień sterników naszego związku nie dopuszczono wtedy do bezpośredniej konfrontacji Denisa z Piotrem Siemionowskim, który był wtedy mistrzem świata. W efekcie na olimpiadę pojechał Piotrek, który - jak się później okazało - miał kontuzję i zajął odległe miejsce. Po raz drugi Denis został przez działaczy „wyrolowany” przed igrzyskami w Rio de Janeiro, więc niewiele później rzucił wiosło w kąt i wyjechał do Niemiec do pracy, bo z czegoś musiał przecież utrzymać rodzinę.
- Mniej więcej w tym samym czasie wydawało się, że wielka kariera stoi otworem przed Martyną Lisiecką.
- Rzeczywiście po zdobyciu przez Martynę srebrnego medalu młodzieżowych mistrzostw świata oczekiwania były spore, tym bardziej że zbliżały się igrzyska w Tokio.
- Co zatem poszło nie tak?
- Sport, jak wcześniej mówiliśmy, to brutalna dziedzina życia. Wytrzymać ciśnienie nie jest łatwo, dlatego zdarzają się sytuacje, gdy ciężar w postaci presji przygniata zawodnika. Martyna na pewno mogłaby osiągnąć więcej w wyczynowym sporcie, ale droga na sam szczyt zazwyczaj bywa kręta i wyboista.
- Ciężko jest odnaleźć się w normalnym życiu po odstawieniu wioseł?
- Ja akurat nie miałem z tym problemu, bo wielkim kajakarzem nie byłem (śmiech). Proszę jednak spojrzeć na wymienionych wcześniej mistrzów. Wszyscy znakomicie sobie poradzili po zakończeniu karier, bo to ludzie zahartowani, którzy przeszli twardą szkolę. Swoje wycierpieli, dlatego teraz ciężko jest ich złamać.
- Dlaczego zatem po latach sukcesów olsztyńskie kajakarstwo ostatnio mocno spuściło z tonu?
- Sport to sinusoida, a zawodnika „buduje się” co najmniej 6-7 lat. Ważna jest grupa i potencjał ludzki, bo z pustego to i Salomon nie naleje. Obecnie Kayak Sport Club Olsztyn skupia się na pracy z dziećmi i młodzieżą. Trenerzy Grzegorz Łąbędzki i Marek Milewski robią, co mogą, ale trzeba być cierpliwym, mieć szacunek do pracy i wierzyć, że przed nami świetlana przyszłość.
- Kiedyś było łatwiej?
- Inaczej. Ale świat się zmienił, więc nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać, że wielką rolę w kształtowaniu młodych zawodników odgrywają rodzice. 50 procent potencjalnych sukcesów to ich zasługa.
- Co 24 lata olsztyński kajakarz zdobywa medal olimpijski.
- Faktycznie (śmiech). W 1976 roku w Montrealu Andrzej Gronowicz wywalczył srebro, a 2000 roku w Sydney Adam Seroczyński zdobył brąz. Czyli teraz czas na Paryż? Dwa lata to jednak bardzo mało, ale jak nie wyjdzie, to może uda się w 2028 roku w Los Angeles.
MICHAŁ MIESZKO PODOLAK