Tajemnica ciosów poniżej pasa

2021-06-19 12:00:00(ost. akt: 2021-06-17 21:03:49)

Autor zdjęcia: Wikipedia

BOKS\\\ 11 lipca minie 25 lat od pierwszej walki Andrzej Gołota - Riddick Bowe. Walki, która przed telewizory przyciągnęła miliony Polaków, walki, którą Gołota przegrał przez dyskwalifikację, chociaż wydawało się, że zwycięstwo ma już w kieszeni.
O Andrzeju Gołocie pierwszy raz usłyszałem na początku lat 90. ubiegłego wieku od Jacka Bielskiego (amatorskiego mistrza Europy wagi lekkiej) podczas treningu bokserskiego w klubie Renoma Start Elbląg. Jacek wspomniał wtedy, że Gołota zaczyna w Stanach Zjednoczonych wygrywać z czarnoskórymi pięściarzami.
W tym czasie elbląscy bokserzy zdobywali punkty w polskiej lidze, ale boks zawodowy w naszym kraju jeszcze nie istniał. A Gołota z każdym kolejnym zwycięstwem umacniał swoją pozycję, w efekcie 11 lipca 1996 roku w Nowym Jorku niepokonany w 28 walkach Polak zmierzył się z Riddickiem Bowe.
Walka ta, jak i późniejszy rewanż, poruszyła cały bokserski świat, od tego czasu stałem się kibicem Andrzeja Gołoty, więc po latach postanowiłem oba te pojedynki przypomnieć.
W nowojorskiej Madison Square Garden doszło do jednej z najsłynniejszych walk w historii polskiego boksu zawodowego - niepokonany w 28 walkach Andrzej Gołota zmierzył się z Riddickiem Bowe, który osiem miesięcy wcześniej pokonał przed czasem słynnego Evandera Holyfielda).

Mimo serii zwycięstw nazwisko Polaka na bokserskiej giełdzie nie było jeszcze zbyt „gorące” (Gołota nie był wtedy nawet w czołowej dziesiątce najlepszych pięściarzy wagi ciężkiej), więc Bowe - uważany za najbardziej utalentowanego zawodnika tej kategorii wagowej - był pewny wygranej. „Po co trenować ciężko, skoro mam walczyć z jakimś łazęgą” - tak przed walką przyznał w rozmowie z amerykańskimi dziennikarzami.

Mimo to w hali zebrało się około 11 tysięcy kibiców, w tym spora grupa przedstawicieli amerykańskiej Polonii, która ściskała kciuki za brązowym medalistą olimpijskim z Seulu (1988). Faworytem był jednak Amerykanin, który w zawodowej karierze do tej pory przegrał tylko raz (w 1993 roku z Holyfieldem). Według fachowego magazyny „Ring” Bowe - chociaż nie był wtedy mistrzem świata - był najlepszym bokserem wagi ciężkiej. Gołota miał więc być kolejnym rywalem, który walkę zakończy przedwcześnie na deskach.
Bowe wyszedł na ring pewny swego, pokrzykując do swojej ekipy coś w stylu „chłopaki, ta zabawa długo nie potrwa”. Jednak Polak miał zupełnie inny plan na ten wieczór i od pierwszych sekund zaczął prezentować boks na najwyższym światowym poziomie. A proste ciosy, którymi obijał głowę rywala, na trybunach było chyba słychać nawet w dziesiątym rzędzie. Potem do tego doszły ciosy sierpowe połączone z uderzeniami w tułów, nic więc dziwnego, że w czwartej rundzie po kolejnej udanej akcji Gołoty Amerykanin zachwiał się na nogach, co wzbudziło aplauz w polskiej części trybun.
Ale boks to nie tylko zadawanie ciosów, lecz także sztuka uników, no i były bokser Legii Warszawa robił to z szybkością zawodnika wagi średniej. Uniki przed sierpowymi rywala Polak wykonywał wręcz wzorowo, po czym natychmiast kontratakował, co tylko podkreślało jego olbrzymie umiejętności.
Amerykanie przecierali oczy ze zdumienia na widok mocno obijanego faworyta, powoli oswajając się z myślą, że walka zakończy się sensacyjnym zwycięstwem polskiego boksera. Niestety, w siódmej rundzie Gołota po raz kolejny zadał cios poniżej pasa, Bowe skrzywił się z bólu, a Polak natychmiast został zdyskwalifikowany. W Madison Square Garden wybuchły zamieszki. Pobity został m.in. 74-letni Lou Duva, trener Gołoty. W sumie 16 osób aresztowano, a kolejne 21 zostało rannych (m.in. Gołocie założono 13 szwów na rozbitej ceglastym telefonem głowie).

Nikt nie wie, dlaczego Polak - mimo ostrzeżeń trenera - zadał niedozwolony cios. Po pewnym czasie podczas rozmowy z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim Gołota wyjaśnił, że Bowe go po prostu... wkurwił.

Mimo dyskwalifikacji Gołota, który za walkę dostał 650 tysięcy dolarów, stał się bardzo popularny - pod tym względem w Stanach Zjednoczonych z Polaków wyprzedzali go jedynie Jan Paweł II i Lech Wałęsa. A w kraju wybuchła Gołotomania.
Nic więc dziwnego, że 14 grudnia tego samego roku w Atlantic City doszło do walki rewanżowej. Bowe wszedł na ring przy dźwiękach piosenki Bruce'a Springsteena „Born in the USA”, jednak nic już nie zostało z pewności przechodzącej w bufonadę sprzed kilku miesięcy. Tym razem Amerykanin przygotował się znacznie lepiej - był skupiony i znacznie chudszy, bo zgubił sporo zbędnych kilogramów.
Z kolei Gołocie towarzyszył „Mazurek Dąbrowskiego”, po czym po chwili Michael Buffer wypowiedział swoje legendarne „Let's Get Ready To Rumble”
No i walka się zaczęła! W pierwszej rundzie Gołota ciosami prostymi obijał rywala niczym worek bokserski - Polak imponował szybkością oraz znakomitym wyczuciem dystansu. W drugiej rundzie Amerykanin po raz drugi w karierze pada na deski, większość komentatorów uważa, że to już koniec walki. Tak samo sądzą kibice, wstając z miejsc. Jednak Bowe też się podnosi i jakoś dotrwał do końca rundy.
Nokaut wisi w powietrzu, kolejne rundy to już prawdziwa wojna, ale Amerykanin dzielnie się broni. Obaj bokserzy nie oszczędzają się, z olbrzymią siłą wyprowadzając kolejne ciosy. Niespodziewanie w czwartej rundzie na ringu zaczyna dominować Bowe, którego sierpowe - niekiedy niezbyt czysto bite - w końcu powalają Polaka na deski. Ten jednak szybko wstaje - większość bokserów po tym ciosie już by się nie podniosła - po czym zaciska zęby, wysoko trzymając gardę. Jednak teraz to on walczy o przetrwanie...
Ale w piątej rundzie polski bokser się odradza, znowu zaczyna trafiać precyzyjnymi prostymi, chcąc tę walkę zakończyć nokautem.
Gołota przeprowadza kolejny atak: prawy prosty, kilka ciosów na tułów, w efekcie Bowe ponownie pada na deski, przytrzymując się jednak nóg polskiego boksera. Koniec walki? Nic z tego, Bowe znowu wstaje, po czym przyklejony do lin umiejętnie broni się przed kolejnymi uderzeniami.
Ta runda zdecydowanie należała do Polaka, ale jego rywal też zasłużył na pochwałę za udaną obronę. Następne rundy wyglądają podobnie, Gołota zdobywa kolejne punkty, powiększając przewagę. Amerykanin przyjmuje masę ciosów, ale ma naprawdę mocną szczękę, co broni go przed nokautem.

Wydaje się, że wynik pojedynku jest już przesądzony, tymczasem w dziewiątej rundzie Polak znowu - tak jak kilka miesięcy wcześniej - uderza poniżej pasa! Koniec walki i kolejna dyskwalifikacja Andrzeja Gołoty!

Mimo tej trudnej do wytłumaczenia porażki kariera Polaka nie załamała się, a wręcz przeciwnie, nabrała rozpędu. Świadczy o tym chociażby fakt, że był czterokrotnym pretendentem do tytułu mistrza świata. I wielu fachowców do dzisiaj uważa, że w pojedynkach z Johnem Ruizem i Chrisem Byrdem został oszukany przez sędziów.
No i jest coś na rzeczy, skoro w walce z Ruizem Polak wyprowadził aż 141 celnych ciosów przy zaledwie 103 rywala, który na dodatek w drugiej rundzie zaliczył nokdaun.
Wracając jeszcze do drugiej walki z Bowe, to Polak był wtedy jeszcze bliżej zwycięstwa niż w pierwszym pojedynku. Inna sprawa, że Gołota był wtedy w kapitalnej formie i w wadze ciężkiej mógł wygrać praktycznie z każdym bokserem.

Czasem można się spotkać z opinią, że polskiemu pięściarzowi brakowało serca do walki, ale ci, którzy tak twierdzą, nie wiedzą, jak „smakuje” przyjęcie każdego ciosu w tej kategorii wagowej.

11 lipca minie 25 lat od pierwszej walki Gołota - Bowe, ale cały czas pojedynek ten wzbudza sporo emocji. Pewnie dlatego, że na kolejną taką walkę z udziałem polskiego boksera raczej się nie zanosi...
Piotr Pańczuk