Z blokowiska na piłkarskie salony

2021-05-29 13:00:00(ost. akt: 2021-05-28 09:50:09)
Ngolo Kante (Chelsea)

Ngolo Kante (Chelsea)

Autor zdjęcia: Cosmin Iftode/shutterstock.com

PIŁKA NOŻNA\\\ W tym roku finał Ligi Mistrzów to wewnętrzna sprawa angielskich klubów. Wydaje się, że faworytem jest Manchester City, który niedawno świętował zdobycie mistrzostwa Anglii, ale Chelsea też ma swoje argumenty. Początek meczu o godz. 21.
Dwaj muzułmańscy przyjaciele, których rodzice niedługo przed ich narodzinami przeprowadzili się z Afryki do Paryża w poszukiwaniu lepszego życia. Kumple, którzy byli motorami napędowymi sensacyjnego Leicester City, najbardziej niespodziewanego mistrza Anglii w historii Premier League. Gwiazdy światowego futbolu, które w wieku 18 lat - zamiast uczyć się piłki nożnej w renomowanych akademiach - grały amatorsko w dzielnicowych rozgrywkach na siódmym i ósmym poziomie rozgrywkowym, a pierwsze mecze w najwyższej klasie rozegrały dopiero w wieku 23 lat. Po sobotnim finale Ligi Mistrzów puchar do góry wzniesie jeden z nich – N’Golo Kante z Chelsea lub Riyad Mahrez z Manchesteru City.
Podobieństwa w piłkarskich i życiowych drogach Kante i Mahreza można mnożyć niemal bez końca. Obaj wychowywali się bez ojców, którzy przedwcześnie zmarli – N’Golo miał wtedy 11 lat, a Riyad był cztery lata starszy. Dorastali w biednych, imigranckich dzielnicach Paryża, w których przemoc, narkotyki i policyjne naloty były na porządku dziennym. Ich przedwcześnie owdowiałe matki sprzątając utrzymywały całe rodziny, dbając, żeby dzieci zawsze miały co jeść i schludnie wyglądały – choćby miało je to kosztować ostatniego eurocenta. Nic dziwnego, że kiedy spotkali się w Leicester City, stali się dobrymi kumplami.

Luksusowy Bentley kontra Mini Cooper
Kręte piłkarskie ścieżki przeprowadziły ich przez brudne ulice, amatorskie kopaniny i drugoligowe derby Normandii aż na Wyspy Brytyjskie, gdzie dokonali niemożliwego, prowadząc Leicester City Claudio Ranieriego do mistrzostwa Anglii. Mahrez jako magik na skrzydle, który związywał nogi obrońcom rywali, Kante jako rygiel defensywy, o którym szybko zaczęto żartować, że „70 procent powierzchni ziemi kryje woda, a resztę N’Golo.” Gdyby jednak w sercu ośrodka przemysłowego w East Midlands cichy, skromny i wstydliwy syn imigrantów z Mali nie spotkał bardziej przebojowego kolegi z podparyskiego Sarcelles, to nie wiadomo, jak potoczyłaby się jego angielska przygoda.
– Kojarzyłem go przychodząc do Leicester, bo kilka lat wcześniej rywalizowaliśmy w meczach Le Havre z Caen na drugim poziomie rozgrywkowym we Francji - opowiadał N’Golo Kante kiedy obaj byli piłkarzami Leicester City. - Kilka razy się mierzyliśmy, ale nie znaliśmy się osobiście, był dla mnie tylko jednym z rywali. W Leicester jednak błyskawicznie się zakumplowaliśmy, francuskojęzyczna grupa z Riyadem, Gökhanem Inlerem i Yohanem Benalouanem bardzo mi pomogła. Mahrez oprowadzał mnie po mieście, pokazał centrum. Świetnie się rozumiemy, dobrze dogadujemy i to przekłada się na boisko, gramy lepiej, bo jesteśmy przyjaciółmi – przyznał N’Golo Kante.
Jak na dwóch kumpli, którzy przeszli takie samo niełatwe dzieciństwo i którzy musieli swoje szanse w poważnym futbolu wyszarpywać centymetr po centymetrze, występuje między nimi też wiele poważnych różnic. Ich symbolem niech będą wybory motoryzacyjne: Riyad - kiedy tylko zaczął zarabiać wielkie pieniądze - sprawił sobie efektownego Bentleya, którym chętnie rozbijał się po drogich knajpach. W tym samym czasie Kante jeździł maleńkim Mini Cooperem, odmówił Chelsea na propozycję przepuszczania swojego wynagrodzenia przez raje podatkowe, która zaoszczędziłaby mu równowartość pięciu milionów złotych rocznie na podatku dochodowym, i wstydził się rozmawiać z dziennikarzami. Chociaż wychowywali się 17 kilometrów od siebie, reprezentują dwa różne kraje: Mahrez Algierię, ojczyznę swoich rodziców, w której często spędzał wakacje, a Kante Francję, choć Malijczycy wielokrotnie zgłaszali się do niego z propozycjami reprezentowania kraju przodków. Na boisku też są jak ogień i woda, albo jak pedał gazu i hamulec: Riyad napędzający akcje i N’Golo uniemożliwiający rywalom ich konstruowanie. Patrząc z perspektywy czasu zespół z dwoma takimi graczami musiał walczyć o najwyższe cele. Leicester City Ranieriego było jak Mini Cooper z silnikiem od Bentleya: niepozorny, ale szalenie potężny.

Trener Guardiola ma o czym myśleć

Teoretycznie w finale Ligi Mistrzów, do którego swoje drużyny niemalże na plecach wciągnęli Kante i Mahrez, faworytem powinien być Manchester City. Mistrz Anglii pod wodzą Pepa Guardioli imponuje nie tylko skutecznością, ale też znakomitą postawą w defensywie, zwycięstwo w lidze zapewnił sobie długo przed końcem rozgrywek, a Katalończyk jest bezapelacyjnie najbardziej utytułowanym szkoleniowcem XXI wieku. Jest jednak pewien szkopuł – w tym roku zespół z niebieskiej części Manchesteru już trzykrotnie mierzył się z The Blues i dwa razy w kluczowych momentach okazywał się słabszy: przegrał 0:1 w finale Pucharu Anglii i 1:2 w niedawnym meczu ligowym, który – w przypadku wygranej – mógł już zapewnić tytuł The Citizens. Co łączy te dwie porażki? Za każdym razem na boisku nie było Mahreza, a gwiazdy City miały wielki problem ze zdominowaniem środka pola, w którym rządził Kante. We wszystkich przypadkach bukmacherzy przewidywali zwycięstwo zespołu Guardioli, tak też jest przed finałem Ligi Mistrzów. Eksperci z firmy Totolotek wyznaczyli kurs w wysokości aż 4,51 za zwycięstwo Chelsea. Ci, którzy postawią w Totolotku na drużynę z Manchesteru, mogą zarobić 1,85 złotego za jedną zagraną złotówkę (minus podatek). Te kursy pewnie byłyby jeszcze bardziej nierówne, gdyby potwierdziły się obawy o zdrowie N’Golo Kante, który opuścił ostatni mecz ligowego sezonu przez uraz przywodziciela. Tu jednak Thomas Tuchel nie pozostawia wątpliwości.
– Przestańcie mnie pytać o problemy. Najpierw zamierzam przywrócić go do treningu, a w sobotę poślę na boisko. Może przestanę przy okazji rozmawiać z lekarzami i fizjoterapeutami, żeby przestać słuchać obaw i marudzenia – jasno wyjaśnił szkoleniowiec The Blues.

Beur i maluch na szczycie świata

O takich jak Mahrez – urodzonych we Francji dzieciach imigrantów z Maghrebu – mówi się „beur” i w ustach rdzennych Francuzów bywa to określeniem pejoratywnym. Zawsze miał pod górkę. W Sarcelles, podparyskim blokowisku, w którym się wychował, łatwiej było zobaczyć płonący samochód niż człowieka sukcesu. Zamieszki, handel narkotykami, walki z policją – to wszystko było codziennością mieszkańców. Okolica była tak niebezpieczna, że rodzice - zostawiając synów w mieszkaniu - kiedy szli do pracy, zamykali drzwi na klucz, żeby dzieci nie stały się ofiarami wszechogarniającej przemocy. Na ulicach toczyła się regularna wojna podrostków z ciężko uzbrojonymi oddziałami szturmowymi policji. Mahrez miał jednak na osiedlu inny wzór niż chuliganów palących auta, bo z tego samego Sarcelles do wielkiego futbolu ruszał inny algierski Francuz – Zinedine Zidane. To jego przykład, wzmocniony dodatkową motywacją po śmierci taty, który sam był bramkarzem i kochał futbol, napędziły Mahreza do spełnienia sportowego marzenia. Na drodze stała mu jednak nie tylko bieda, ale też własne ciało.
– Trenerzy młodzieżowi mówili, że jestem za chudy do gry w piłkę. Że nie dam rady w pojedynkach. To samo słyszałem jadąc do Anglii, że to najgorsza możliwa liga dla mnie, że będę się odbijał od rywali. Rzeczywiście nie jestem atletą, dlatego wolę rywali mijać, niż się z nimi zderzać. I to mi się udaje – śmiał się skrzydłowy Manchesteru City. Ten styl gry pozostał mu z dawnych czasów. – Niesamowite w nim jest to, że w ogóle się nie zmienił. Gra cały czas w ten sam sposób, jak w drugiej lidze francuskiej. Drybluje, strzela piękne gole, imponuje wspaniałą techniką. Gra tak samo jak dawniej, tylko robi to przeciwko lepszym przeciwnikom – komplementuje Mahreza Kante, który sam nigdy nie imponował warunkami fizycznymi.
Jako dzieciak zawsze był najmniejszy na boisku, wychodził na murawę, nie dawał się przejść żadnemu rywalowi, a potem zawstydzony z boku patrzył, jak wyżsi o półtorej głowy koledzy z drużyny świętują zdobywanie kolejnych trofeów. Przede wszystkim jednak był najwierniejszym żołnierzem każdego trenera. – Był tym, który słuchał i wypełniał każde, ale to absolutnie każde polecenie. Przed wakacjami zażartowałem, że musi przez te dwa miesiące nauczyć się podbijać piłkę 50 razy prawą nogą, 50 lewą i tyle samo głową. Wrócił i to zrobił! Byłem w szoku i już więcej nie dawałem mu żadnych zadań specjalnych – wspominał Piotr Wojtyna, który trenował Kante w podparyskim JS Suresnes. Trudno się dziwić Thomasowi Tuchelowi, że nie wyobraża sobie straty takiego zawodnika.
Najtrudniejszym zadaniem dla neutralnych kibiców będzie podjęcie decyzji, komu dopingować w finale Ligi Mistrzów. Mahrez i Kante są wzorami tego, co w futbolu najpiękniejsze: wytrwałości, walki z przeciwnościami losu, pogoni za marzeniami. Szkoda, że w sobotę jeden z nich będzie musiał odłożyć swoje marzenia o wygraniu LM na później.
MB