Mirosław Rybaczewski: spełniony człowiek i sportowiec

2021-04-08 15:00:00(ost. akt: 2021-04-08 13:08:49)
Polscy siatkarze przed wyjazdem na olimpiadę w Montrealu. Drugi z prawej Mirosław Rybaczewski

Polscy siatkarze przed wyjazdem na olimpiadę w Montrealu. Drugi z prawej Mirosław Rybaczewski

Autor zdjęcia: Jan Rozmarynowski

SPORT AKADEMICKI\\\ Talent, dobry trener i trochę szczęścia - taka jest recepta mistrza olimpijskiego i świata Mirosława Rybaczewskiego na sukces w sporcie. Znakomity zawodnik AZS Olsztyn i reprezentacji Polski czuje się człowiekiem spełnionym.
- Jest pan jednym z najwybitniejszych siatkarzy AZS Olsztyn, ale pewnie niewielu kibiców pamięta, że w sport zaczął się pan bawić w podwarszawskiej Falenicy.
- Urodziłem się w Warszawie i faktycznie mieszkałem w jej części – w Falenicy. Zaczynałem, jak większość chłopaków, od piłki nożnej. Mój tato pracował w Zakładach Wytwórczych Aparatury Wysokiego Napięcia (ZWAR - red.) w Międzylesiu. I tam właśnie zapisał mnie do grupy trampkarzy. Zawsze byłem najwyższy w klasie i piłkarzy też mocno przerastałem. Grałem na obronie, a ci mniejsi cały czas się o mnie przewracali i nie do końca mi się to podobało. Miałem jednak dwóch kolegów z Falenicy: Andrzeja Tarasińskiego i Krzyśka Newelskiego, którzy zaczęli trenować siatkówkę w MKS MDK Warszawa. Spytali trenera Macieja Dehnela, czy mogą mnie zabrać na trening. Trener zgodził się i tak trafiłem do siatkówki. W tym samym czasie odbijałem też piłkę z chłopakami z klubu ZWAR Międzylesie, z którymi zresztą mam do dzisiaj kontakt. Później zacząłem dojeżdżać regularnie na treningi do MDK. A że uczyłem się w technikum w Ursusie, więc codziennie przez pięć lat wstawałem o 5.30, natomiast dzień kończyłem po powrocie z treningu siatkówki. W szkole miałem nauczyciela w-f, który był pasjonatem lekkoatletyki, więc - chcąc nie chcąc - musiałem startować we wszystkich zawodach międzyszkolnych. No i miałem dobre wyniki, byłem nawet mistrzem województwa. Reprezentowałem szkołę w rzucie dyskiem, pchnięciu kulą, trójskoku i skoku wzwyż. Pomogło mi to później w karierze siatkarskiej, tym bardziej że zacząłem grać bardzo późno, bo w wieku 15 lat.

- Radził pan sobie jednak na tyle dobrze, że trafił pan do kadry juniorów prowadzonej przez Władysława Pałaszewskiego.
- Podczas mistrzostw Polski juniorów w Sanoku, gdzie przegraliśmy w finale z Rzeszowem, zagrałem na tyle dobrze, że pan Pałaszewski powołał mnie do kadry. Wiele się od niego nauczyłem, dlatego do dzisiaj uważam, że najlepsi trenerzy powinni szkolić młodzież, bo to oni nauczają podstawowych elementów, które później można tylko szlifować. Trafiłem do utalentowanej grupy, grałem i trenowałem między innymi z Maćkiem Łuczakiem i Andrzejem Gągałą z MDK, poza tym byli Tomek Wójtowicz, Adam Polak z Gdańska oraz Alek Świderek. Gdy pojechaliśmy na mistrzostwa Europy do Barcelony, nikt na nas nie liczył, a skończyliśmy ze srebrnym medalem. Z tego wyjazdu najbardziej zapamiętałem... kontrolę antydopingową po meczu półfinałowym. Byłem tak zestresowany, że miałem problem z oddaniem moczu do badań. Trwało to i trwało, zgodzili się nawet, żebym wypił piwo na rozluźnienie. Nie poskutkowało, więc o czwartej nad ranem lekarze poddali się i puścili mnie do hotelu bez badania. Dodam tylko, że nigdy w karierze niczego nie brałem.

- Po tym sukcesie kolejnym krokiem była gra wśród seniorów.
- Po zakończeniu gry w juniorach MDK przez rok grałem w Warszawiance u Aleksandra Gedigi, wspaniałego człowieka i trenera. Nauczył mnie między innymi umiejętności przepychania się na siatce. Byłem w tym bardzo dobry, więc zdarzyło mi się niekiedy prosić wystawiających, żeby grali mi na siatkę. Mogłem się wtedy przepychać i zawsze wygrywałem. Po sezonie chciałem zdawać na warszawski AWF, gdzie miałem studiować, grając w Legii. Jednak w ostatniej chwili dowiedziałem się, że chcą mnie wysłać do Białej Podlaskiej, co mi się nie spodobało. Wtedy włączył się w to trener AZS Olsztyn Leszek Dorosz, który wykazał się najlepszymi zdolnościami negocjacyjnymi i przekonał moich rodziców oraz babcię, żebym poszedł do Olsztyna. I tak trafiłem na studia do Akademii Rolniczo-Technicznej, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę Ewę.

- Czyli w 1972 roku trafił pan do jednego z najlepszych klubów w Polsce.
- AZS Olsztyn dopiero stawał się najlepszy, bo w pierwszym moim sezonie zdobyliśmy tytuł mistrzowski. Przez sześć miesięcy walczyłem o miejsce w szóstce. W tamtych czasach nie było częstych zmian w składzie, dlatego musiałem mocno walczyć o prawo gry. No i w połowie sezonu się udało - od tego momentu już do końca grałem w pierwszej szóstce.

- Jaka była wtedy ligowa rzeczywistość?
- Wyjeżdżaliśmy na ligę autobusem lub pociągiem w dniu meczu. Były kluby, z którymi grało się bardzo ciężko. Na przykład Beskid Andrychów, w małej hali przy nadkomplecie publiczności i ze stronniczym sędziowaniem. Pamiętam mecz, w którym główny sędzia wyrzucił z hali pomocniczego i liniowych, tak nas oszukiwali. Publika pluła na nas, rzucali nam butelki pod nogi. A miejscowi zawodnicy grali bardzo sprytnie i ciężko było tam wygrać. Pamiętam też, że w Rzeszowie podczas meczu... zawalił się sufit. Cud, że nikt wtedy nie zginął. Podczas meczów finałowych w Olsztynie nie było szans na kupno biletu, więc 400 kibiców oglądało mecz zza okien. Gdy próbowałem wprowadzić do hali rodziców, którzy przyjechali na mecz, usłyszałem, że mój tato już wszedł na trybuny. I to dwukrotnie (śmiech)! Takie były czasy. Wspaniałe czasy, w których graliśmy o mistrzostwo z Rzeszowem. Podczas dziesięciu lat gry w Olsztynie zgłębiałem program studiowania, no i na koniec zostałem magistrem inżynierem technologii żywności.

- Podobno podczas meczów zachowywał się pan bardzo ekspresyjnie.
- Bo taki zawsze byłem. Jednym to pasowało, innym nie. Zresztą do dzisiaj mówię w oczy to, co myślę, i bardzo nie podobają mi się fałszywi ludzie. Jak ktoś coś spieprzył, opieprzyłem, jak coś dobrego zagrał, pochwaliłem. Dzisiaj zawodnik zaatakuje 40 metrów w aut, schodzi z boiska, a trener klepie go po plecach. To nie mój styl.

- Kiedy dostał pan pierwsze powołanie do kadry seniorów?
- W 1970 roku zostałem powołany do kadry trenera Szlagora na obóz do Wałcza. Do ekipy starych dokooptowano nas kilku młodych: Alka Świderka, Tomka Wójtowicza, Wieśka Czaję i mnie. Hierarchia była, młodzi nosili piłki i stawiali słupki, nie to co dzisiaj. Wiedzieliśmy, gdzie jest nasze miejsce w szyku. My trenowaliśmy przyjęcie zagrywki, a trener oraz starsi gracze siedzieli i nas obserwowali.

- Jak przyjął pan nominację Huberta Wagnera na trenera kadry?
- W Olsztynie nie grałem przez pół roku w szóstce, a on mnie mimo to powołał do reprezentacji. Wagner dobierał sobie zawodników pod swój system grania. Do jego czasów było odwrotnie. Na przykład Szlagor powoływał najlepszych siatkarzy z klubów i dopasowywał styl gry zespołu pod ich umiejętności. A ja pasowałem Wagnerowi do jego koncepcji, więc miałem szczęście.

- Z jakimi oczekiwaniami lecieliście w 1974 roku na mistrzostwa świata do Meksyku?
- Dla mnie to było wielkie przeżycie, pierwszy poważny wyjazd. Na wyjazd załapało się tylko trzech młodych – Wiesiek Czaja, Tomek Wójtowicz i ja. Kluczowy był mecz z Rosjanami, na który Wagner wystawił do gry... drugą szóstkę. Tak im tym zamieszał w głowach, że wygraliśmy 3:1. Później był pamiętny mecz z NRD, też ze zmianami ustawień, skakaniem płotków w czasie meczu. O mało co kosztowało to nas porażkę i stratę medalu. Prowadziliśmy 2:0, a ledwo wygraliśmy 3:2, więc po meczu starsi zawodnicy byli wściekli na Wagnera. Na szczęście zakończyliśmy mistrzostwa z kompletem zwycięstw i złotym medalem. Pamiętam nasz triumfalny powrót pociągiem na Dworzec Gdański w Warszawie.

- Dwa lata później z turnieju olimpijskiego w Montrealu też wróciliście w chwale, bo ze złotem i jako „mistrzowie piątego seta”.
- To był kolejny daleki wyjazd i ciężki turniej. W pierwszym meczu graliśmy z Koreańczykami, którzy wyglądali jednakowo, dobrze, że mieli numery na koszulkach, bo nie rozróżnilibyśmy ich. Na dodatek mieszali w ustawieniach i kombinacjach w ataku, więc zanim połapaliśmy się o co chodzi, było 0:2. Nawet Wagner był wystraszony, przestał nas opieprzać, zaczął prosić, żebyśmy zaczęli lepiej grać. No i na szczęście jakoś udało się wygrać, bo inaczej turniej skończyłby się dla nas po pierwszym meczu. Natomiast w pięciosetowym pojedynku z Kubą Lopez zaatakował meczową dla nich piłkę ponad blokiem moim i Edka Skorka, ale w dziesięciocentymetrowy aut na szerokości boiska. Ponownie mieliśmy ogromne szczęście...
W finale graliśmy z Rosjanami, którzy przeszli przez turniej bez straty seta. Mieli strasznie mocną pakę, więc tak naprawdę w Montrealu dopiero mecz z nami był dla nich wyzwaniem. No i w czwartym secie mieli meczową piłkę w górze, ale po ataku Czernyszowa piłka potoczyła się po siatce i... spadła na aut. W piątym secie Rosjanie już chyba nie wierzyli, że mogą z nami wygrać.
Naszą siłą był wtedy kompletny skład, każdy miał równowartościowego zmiennika. Trochę podobnie jak obecna reprezentacja Polski, której życzę powtórzenia w Tokio naszego wyniku.

- Jak przyjęto pana po powrocie do Olsztyna?
- Do dzisiaj zachowałem podziękowania od rektorów. W Olsztynie, mieście jednej dyscypliny sportu, było to wielkie wydarzenie. Zostałem wybrany najpopularniejszym sportowcem Warmii i Mazur w plebiscycie „Gazety Olsztyńskiej”. Ludzie do dzisiaj pamiętają i poznają mnie na ulicy, a po latach, konkretnie w 2010 roku, zostałem przez nich uznany za siatkarza 60-lecia AZS Olsztyn.

- Po tym sukcesie Olsztyn zamienił pan na Francję.
- Ale moja droga do wyjazdu zagranicznego była długa, bo w 1976 roku po zdobyciu medalu olimpijskiego miałem dopiero 24 lata, więc byłem za młody na wyjazd. Musiałem czekać jeszcze sześć lat, ale z biegiem czasu stawałem się coraz mniej atrakcyjny dla silnych klubów z Włoch. W efekcie w 1982 roku zgłosił się do mnie drugoligowy klub francuski z Miluzy. Pojechaliśmy całą rodziną, córki miały wtedy cztery i sześć lat, oczywiście nikt z nas nie znał francuskiego. Na szczęście w Alzacji wiele osób mówi po niemiecku, więc jakoś mogłem się dogadać. Klub był amatorski, dlatego od razu zacząłem pracować, a trenowaliśmy dopiero po robocie. Było nam na początku ciężko, ale z biegiem czasu wszystko się poukładało. Do klubu trafił Bronek Bebel, a po kolejnym sezonie weszliśmy do ekstraklasy. Po zakończeniu czteroletniego kontraktu wróciłem do kraju. Chciałem znowu pracować w Olsztynie, ale nie było tam już dla mnie miejsca. Trafiłem więc na dwa lata jako trener do Legii Warszawa, z którą w ramach rewanżu ograliśmy Olsztyn, spuszczając go z ligi. Ja zagrałem nawet w pierwszym meczu, a w drugim meczu Irek Nalazek, kolejny olsztynianin w barwach Legii, sam ograł AZS. Jednak po dwóch sezonach w Warszawie ponownie odezwali się Francuzi z okolic Miluzy. Po naradzie rodzinnej podjęliśmy decyzję o ponownym wyjeździe i zostaliśmy już na stałe we Francji. Jeszcze do zeszłego roku pracowałem w wielu lokalnych klubach, najpierw seniorskich, później młodzieżowych. Z kadetkami i kadetami zdobyliśmy mistrzostwa Francji. Trenowałem nawet młodego Benjamina Toniuttiego, który dzisiaj robi karierę w Kędzierzynie. Natomiast moja córka Ania grała w Polsce w Muszynie i Legionowie, a przez 10 lat była kapitanem reprezentacji Francji. Czuję się spełniony.
Eugeniusz Andrejuk i Mariusz Szyszko/PZPS


MIROSŁAW RYBACZEWSKI
Urodził się 8 lipca 1952 toku w Warszawie. Absolwent olsztyńskiej Akademii Rolniczo-Technicznej. Wychowanek MKS MDK Warszawa (1968-1971), siatkarz AZS Olsztyn (1972-1982), mistrz Polski (1973, 1976, 1978), wicemistrz Polski (1974, 1977, 1980), brązowy medalista MP (1975, 1982), zdobywca Pucharu Polski (1972, 1982), finalista (2. miejsce) PEZP w sezonie 1977/78.
167-krotny reprezentant Polski (1973-1980), wicemistrz Europy juniorów (1971), mistrz świata seniorów (1974), złoty medalista olimpijski (Montreal, 1976), srebrny medalista mistrzostw Europy (1975). Najlepszy siatkarz Polski (1976), najlepszy siatkarz w historii AZS Olsztyn. Odznaczony m.in. dwukrotnie złotym Medalem za Wybitne Osiągnięcia Sportowe i Złotym Krzyżem Zasługi.

1974: SIATKARZ PRZED KAJAKARZEM

W 1975 roku „Gazeta Olsztyńska” po raz 21. zorganizowała plebiscyt na Najpopularniejszego Sportowca Województwa. Po zdobyciu tytułu mistrza świata zwycięzca plebiscytu mógł być tylko jeden! Zgodnie z przewidywaniami Najpopularniejszym Sportowcem Województwa w 1974 roku został Mirosław Rybaczewski, siatkarz AZS Olsztyn. Nie był to jednak jego debiut w tym konkursie, bowiem rok wcześniej popularny „Ryba” zajął drugie miejsce - wygrał wtedy kajakarz Andrzej Gronowicz.
* Najpopularniejsi sportowcy 1974 roku: 1. Mirosław Rybaczewski (siatkówka, AZS Olsztyn), 2. Kazimierz Nikin (kajakarstwo, Stomil Olsztyn), 3. Zbigniew Lubiejewski (siatkówka, AZS Olsztyn), 4. Bronisława Doborzyńska-Ludwichowska (lekka atletyka, Gwardia Olsztyn), 5. Andrzej Gronowicz (kajakarstwo, Stomil Olsztyn), 6. Stanisław Iwaniak (siatkówka, AZS Olsztyn), 7. Danuta Piecyk (lekka atletyka, Gwardia Olsztyn), 8. Jan Lisowski (podnoszenie ciężarów, Zjednoczeni Olsztyn), 9. Hanna Godrzycka (koszykówka, Stomil Olsztyn), 10. Beata Szydłowska (pływanie, SZS AZS Olsztyn).

* Fragmenty rozmowy Artura Dryhynycza z Mirosławem Rybaczewskim opublikowanej w „Gazecie Olsztyńskiej” 28 grudnia 2015 roku

1. „Wagner najpierw wymyślił swój styl gry, a dopiero potem wybierał do niego zawodników. Poza tym trening u niego trwał cztery godziny, a nam się niekiedy zdawało, że minął dopiero kwadrans. No i dobrał ludzi, którzy prawie wszyscy skończyli studia, co przy tak kombinacyjnej grze jak siatkówka było bardzo ważne. Tym się zresztą siatkówka różniła od innych dyscyplin sportowych, na przykład od piłki nożnej, gdzie magister zawsze był wielką sensacją.
W Olsztynie sześć miesięcy walczyłem o miejsce w szóstce. Trenowaliśmy na otwartym boisku, pamiętam, że na pierwszym treningu przepchnąłem na siatce Maćka Tyborowskiego. Co to była za sensacja! Ale ja zawsze miałem charakter lidera, chociaż w Olsztynie kapitanem zostałem dopiero w ostatnim sezonie gry w AZS”

2. „Gdy dzisiaj oceniam przebieg swojej kariery, to uważam, że dokonywałem wspaniałych wyborów. Takim trafionym wyborem był na przykład Olsztyn. Tu odniosłem największe sukcesy, to poznałem swoją żonę, tu też skończyłem studia, chociaż z tym ostatnim łatwo nie było. Wydeptałem wtedy wiele ścieżek, miałem już nawet taki moment, że na czwartym roku technologii żywności chciałem zrezygnować ze studiów, bo jeden z wykładowców uwziął się na mnie. Kazał mi opanować jakąś tabelę, więc przychodziłem na zaliczenie, odpowiadałem, po czym słyszałem: „A tabelkę z następnej strony pan zna? Nie, to proszę przyjść jeszcze raz”. Czasem słyszę, że można było coś tam na uczelni załatwić. Gówno prawda, żeby studia skończyć, trzeba było coś umieć. Pamiętam takich siatkarzy, którzy grali w AZS, a jednak studiów nie skończyli. Ja studiowałem 10 lat i miałem indywidualny tok nauczania, ale inaczej się nie dało. Przecież w marcu zaczynała się kadra, więc kiedy miałem zdawać egzaminy”.

3. „Olsztyn to był wyjątkowy i niepowtarzalny okres w moim życiu (w ciągu dziesięciu sezonów spędzonych w AZS Olsztyn Rybaczewski zdobył aż osiem medali mistrzostw Polski: 3 złote, 3 srebrne, 2 brązowe - red.). Zawsze powtarzam, że jak się spotka grupa ludzi, która potrafi ze sobą długo żyć i trenować, to może osiągnąć bardzo dużo. To nie jest sport indywidualny, w siatkówce liczy się kolektyw. Jak będziemy co roku zmieniać rozgrywającego, to zespół nie zdoła się poznać. Dlatego w naszych czasach składy zespołów były stabilne, jedynie od czasu do czasu dochodziło do jakichś korekt. Natomiast dzisiaj co sezon wymienia się w klubach nawet po 10 zawodników! Do czego to podobne? Tak się drużyny nie powinno budować”!