W debiucie mecz u bratanków

2021-03-25 14:00:00(ost. akt: 2021-03-25 12:55:05)
Paulo Sousa, trener reprezentacji Polski

Paulo Sousa, trener reprezentacji Polski

Autor zdjęcia: www.pzpn.pl

Dzisiejszym meczem z Węgrami (g. 20.45), z którymi po raz pierwszy Polacy zmierzyli się prawie... 100 lat temu (!), Biało-czerwoni otworzą eliminacje MŚ 2022. W Budapeszcie w roli trenera naszej kadry zadebiutuje Paulo Sousa.
Niewiele reprezentacji wrzuciło na przestrzeni lat swoich kibiców na taki emocjonalny rollercoaster, jak czwartkowy rywal Polaków w eliminacjach mistrzostw świata. Węgierska „Złota jedenastka” potrafiła zmiażdżyć Anglię na Wembley, sięgnąć po olimpijski tytuł i zdobyć srebro na mundialu w Szwajcarii, które zostało odebrane nad Dunajem jako klęska. To ich sposób gry był inspiracją dla Kazimierza Górskiego. No, ale późniejszy upadek Madziarów był równie spektakularny, co ich wzlot. Wystarczy powiedzieć, że naszych bratanków zabrakło aż na ośmiu ostatnich mundialach! Czy Węgrzy przełamią wreszcie tę niemoc? Zobaczymy, najważniejszą przeszkodą będą dla nich Biało-czerwoni...

Dziś, czyli dwa dni po Święcie Przyjaźni Polsko-Węgierskiej, na Puskas Arenie odbędzie się mecz, w którym nie ma mowy o odstawianiu nóg. Biało-czerwoni, z debiutującym w roli selekcjonera Paulo Sousą, nie mają czasu na rewolucyjne zmiany taktyki, bo strata punktów w Budapeszcie może być kluczowa dla losów awansu na mundial.

Z kolei dla Madziarów, którzy od 1986 roku nie grali w mistrzostwach świata, udany początek eliminacji może być „paliwem napędowym”, które pozwoli im nawiązać do „złotych” czasów, kiedy przed ich drużyną piłkarską drżał cały świat. Węgrzy nie będą faworytami, ale mogą pokusić się o niespodziankę, która da im wymarzony start w wyścigu o mundial w Katarze. Czy mogą mieć do tego lepsze miejsce niż stadion nazwany imieniem Ferenca Puskasa, lidera „Złotej jedenastki” i najwybitniejszego węgierskiego piłkarza w historii?

Kiedy Kazimierz Górski, jeszcze jako piłkarz Legii, mierzył się w turnieju drużyn wojskowych krajów socjalistycznych z Honvedem Budapeszt, po raz pierwszy zetknął się z potęgą węgierskiego futbolu. To był rok 1950, a więc dwa lata przed tym, gdy „Złota jedenastka” faktycznie się ozłociła na igrzyskach olimpijskich w Helsinkach. Naprzeciwko przyszłego „Trenera Tysiąclecia” biegali wtedy m.in. Ferenc Puskas, Sandor Kocsis, Laszlo Budai czy Jozef Bozsik. Legia przegrała 2:4, dołączając do szerokiego grona zespołów, które w kolejnych latach zbierały lanie od Węgrów: reprezentacji Polski, która przed wylotem Węgrów do Helsinek została przez nich rozbita w Warszawie aż 5:1, czy Anglików, którzy przegrali 3:6 na Wembley, żeby w rewanżu w Budapeszcie do reszty się skompromitować, tracąc siedem bramek i zdobywając tylko jedną.
W latach 50-tych nie istniał na świecie bardziej nowoczesny i skuteczny sposób grania w piłkę niż ten wymyślony przez Węgrów. Można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie wymienione spotkania, które z bliska śledził Górski, złote czasy polskiego futbolu mogłyby nigdy nie nadejść. – Na czoło wybija się ich świetna technika użytkowa. Nie ma u Węgrów ani odrobiny gry na pokaz, nie ma też cyrkowych popisów… Posiadaną technikę każdy piłkarz węgierski w najwyższym stopniu wykorzystuje z pożytkiem dla zespołu – analizował Górski.

Turniej olimpijski w Helsinkach były popisem jednej drużyny: Madziarzy w drodze do złota rozbili po kolei: Rumunię, Włochy, Turcję, Szwecję i Jugosławię, strzelając łącznie 20 goli i tracąc tylko dwa. Ofensywny tercet Kocsis-Puskas-Palotas trafił do siatki rywali aż 14 razy w pięciu spotkaniach. Ogółem w latach 1950-56 reprezentacja Węgier wygrała 43 mecze, sześć zremisowała i tylko jeden przegrała. Co było kluczem do sukcesu? Według najsłynniejszego piłkarza tego kraju, istotą była prostota i samodoskonalenie.

– Nawet kiedy przez lata byliśmy niepokonani, cały czas próbowaliśmy się rozwijać, nie osiadaliśmy na laurach. Staraliśmy się biegać choć odrobinę szybciej, skakać wyżej, strzelać celniej. Na igrzyskach nasz futbol po raz pierwszy pokazał prawdziwą moc. To był prototyp futbolu totalnego. Kiedy mieliśmy piłkę, wszyscy atakowali. W obronie było tak samo – wspominał Ferenc Puskas.
Jednym z jego najsłynniejszych występów był ten na Wembley, wygrany 6:3 przez Węgrów, w którym zdobył bramkę, oszukując obrońcę dzięki zatrzymaniu piłki podeszwą. Nigdy wcześniej w swojej historii Anglicy nie przegrali meczu na własnym terenie z zespołem spoza Wysp Brytyjskich. Lanie od Madziarów było dla nich ostatecznym impulsem do unowocześnienia systemu gry i szkolenia. Od tej chwili dopiero uwierzyli, że ktoś może o futbolu wiedzieć więcej od tych, którzy wymyślili tę grę.

W statystykach „Magicznych Madziarów” z lat 50-tych z „normy” wyłamuje się ta jedna, jedyna porażka. Chodzi, oczywiście, o finał MŚ w 1954 roku z Niemcami, który został ochrzczony „cudem w Bernie” i do dziś jest wspominany jako jedna z największych piłkarskich sensacji w dziejach.
W pierwszej rundzie tego samego turnieju Węgrzy „rozsmarowali” zespół RFN po boisku, a zwycięstwo 8:3 nie pozostawiało żadnych wątpliwości co do klasy obu zespołów. W finałowym starciu po pierwszych minutach zapowiadało się na jeszcze poważniejszą masakrę, bo zespół węgierski prowadził 2:0 po golach Puskasa i Czibora. Niemcy potrzebowali jednak tylko 10 kolejnych minut na doprowadzenie do remisu. Tuż przed końcem spotkania, pomimo huraganowych ataków Madziarów, to RFN wyszedł na prowadzenie. Końcowe minuty były pełne kontrowersji: od domniemanego faulu na węgierskim bramkarzu przy zwycięskim golu, przez nieuznaną – raczej niesłusznie, przez błąd walijskiego liniowego – bramkę Puskasa na 3:3, aż po możliwy faul w ostatniej minucie meczu w niemieckim polu karnym na Kocsisu.

– Co mieliśmy zrobić? Pobić liniowego? Byliśmy wściekli. Nasi kibice dołączyli po meczu do chóru niezadowolonych, a policja i wojsko prosiły, żebyśmy nie wychodzili bez potrzeby z domów, tak duże było niezadowolenie w narodzie. Starałem się nie słuchać, co się o nas mówi, bo chyba bym oszalał. Było wiele paranoicznych plotek, teorii spiskowych: że sprzedaliśmy mecz za Mercedesy i tak dalej. Ludzie na ulicach patrzyli na mnie jak na trędowatego... – wspominał Puskas.
Ta porażka, w połączeniu z zaostrzeniem kursu politycznego po krwawym stłumieniu antykomunistycznej rewolucji w 1956 roku, była początkiem końca złotej ery węgierskiego futbolu. Piłkarzy Honvedu, którzy byli podporą kadry, wieści o rewolucji złapały w trakcie wyjazdu na mecz Pucharu Europy z Athletic Bilbao. Piłkarze nie chcieli wracać do kraju. Najlepsi uciekli do Hiszpanii, gdzie po odcierpieniu dyskwalifikacji za ucieczkę zza „żelaznej kurtyny”, grali w barwach najlepszych klubów. Nandor Hidegkuti zdecydował się wrócić na Węgry, a później był trenerem między innymi… Stali Rzeszów.

Chociaż zmierzch pokolenia Puskasa i innych był bolesnym ciosem dla węgierskiego futbolu, obiegowa opinia, w myśl której to był koniec poważnego futbolu w tym kraju, jest błędna. Po „Złotej jedenastce” przyszły kolejne, może mniej złote, ale wciąż bardzo solidne. Udało im się sięgnąć po brąz ME w 1964, dwukrotnie awansować do ćwierćfinału MŚ i regularnie sięgać po olimpijskie medale.

Kiedy to się naprawdę popsuło? Chyba po tym, gdy zafascynowany niegdyś węgierskim sposobem gry w piłkę nożną, Kazimierz Górski pokonał Madziarów w finale igrzysk olimpijskich w 1972 roku.
To olimpijskie srebro sprzed 49 lat pozostaje ostatnim znaczącym sukcesem Węgrów. Od tego czasu zakwalifikowali się do zaledwie trzech z dwunastu turniejów o mistrzostwo świata. Po prostu nie nadążyli – zresztą, tak jak i my (tylko nasz kryzys w dobie transformacji trwał zdecydowanie krócej) – za idącym do przodu światem futbolu. Kluby popadły w finansową ruinę i straciły jakiekolwiek znaczenie na arenie międzynarodowej, a za tym poszła słabość kadry.
Pierwszym światełkiem w tunelu był – wynikający w dużej mierze z powiększenia turnieju – awans na Euro 2016. We Francji Węgrzy, którzy mieli być chłopcami do bicia, spisali się zaskakująco dobrze. Wygrali swoją grupę, w której mierzyli się z późniejszymi triumfatorami turnieju Portugalczykami, a także z Austrią i Islandią. W 1/8 finału dostali jednak lanie od Belgów. Na nadchodzące mistrzostwa Europy wślizgnęli się, kiedy nawet tylne drzwi już zamykały im się przed nosem. W finałowym meczu barażowym do 88. minuty przegrywali z Islandią 0:1, żeby w niebywały sposób za sprawą trafień Loica Nego i Adama Szoboszlaia odwrócić losy awansu.

Dużą rolę w odbudowie węgierskiego futbolu ma rząd Viktora Orbana, któremu ze względów propagandowych bardzo zależy na piłkarskich sukcesach i który inwestuje duże środki w krajowy futbol. Pierwsze efekty są już widoczne zarówno w piłce klubowej, jak i reprezentacyjnej.
– Jesteśmy na zbliżonym poziomie – stwierdził na przedmeczowej konferencji kapitan naszej reprezentacji Robert Lewandowski, ale właśnie za jego sprawą to stwierdzenie nie do końca jest prawdziwe. Węgrzy nie mają żadnego piłkarza, który może śnić o grze na poziomie „Lewego”. Pytanie, jak debiutujący selekcjoner Paulo Sousa będzie potrafił go wykorzystać... red.