Paweł Sobolewski: 177 meczów w piłkarskiej Ekstraklasie

2020-07-20 12:00:00(ost. akt: 2020-07-20 09:25:57)

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Wszystko zaczęło się we wsi Barany, gdzie na polu bramki robiło się z kamieni, ubrań lub butów. Potem były boiska betonowe oraz żużlowe. I tak krok po kroku przez stadiony Mazura Ełk, Warmii Grajewo i Jagiellonii Białystok Paweł Sobolewski trafił w końcu do Kielc na najnowocześniejszy w tamtych czasach stadion w Polsce. W sumie w Ekstraklasie rozegrał 177 meczów.
- Twoja przygoda z piłką zaczęła się...
- ...we wsi Barany niedaleko Ełku. Wspaniałe czasy, mieszkałem tam do 10. roku życia, tam też nauczyłem się techniki (śmiech). Nie było boisk, więc grało się na polach. Co prawda wiosną często wylewała woda, ale wtedy były najfajniejsze mecze. Bramki były zrobione z kamieni, ubrań lub butów. Często też obijaliśmy piłkę o ścianę. Cały czas była tylko piłka, piłka i jeszcze raz piłka. Tylko zimą graliśmy na stawie w hokeja. Ostatnio próbowałem porównać nasze dzieciństwo z tym, które dzieci mają obecnie, no i jeśli miałbym wybrać, to wolałbym zdecydowanie moje. Po przeprowadzce do Ełku jako bodajże dwunastolatek poszedłem na pierwszy trening juniorów Mazura. I dopiero wtedy dostałem piłkarskie buty - popularne były takie czarne gumowane, ale moje były skórzane. Bardzo się z nich cieszyłem, bo pochodziłem z biednej rodziny, w której ledwo wiązało się koniec z końcem.
- Jak trafiłeś do Mazura?
- Wyróżniałem się na lekcjach wychowania fizycznego, więc nauczyciel Juliusz Tyszkowski wziął mnie pod swoje skrzydła, zresztą do dzisiaj często się spotykamy, i to on zaprowadził mnie na trening do Mazura. Przez kilka lat w juniorach moim trenerem był śp. Stefan Marcinkiewicz. Grało się wtedy na żużlowym boisku, bo tylko takie kiedyś było. A mimo to kiedy wychodziłem na trening, cieszyłem się, bo niczego więcej do szczęścia nie było mi trzeba. Trener Marcinkiewicz rozdawał dyplomy za obecność na treningach, a ja zawsze mogłem pochwalić się stuprocentową frekwencją. Nigdy nie opuściłem treningu. Nigdy. Nie interesowało mnie to, że jestem chory, że jest zimno lub pada deszcz – ja i tak szedłem na trening. A nie wiedziałem, że kiedyś zostanę zawodowym piłkarzem, tym bardziej że praktycznie do 20. roku życia nie zarabiałem na graniu w piłkę. Po prostu chciałem wtedy tylko grać, nic więcej.
- Jak wyglądało przejście z juniorskiej do seniorskiej piłki?
- Gdy miałem nieco ponad 15 lat, wtedy do seniorów wziął mnie trener Andrzej Zientarski. Seniorzy grali w lidze okręgowej, ale dla mnie było to coś pięknego. Kiedy kończyłem trening, a seniorzy zaczynali, to patrzyłem na nich jak na jakieś gwiazdy, a po krótkim czasie sam już z nimi trenowałem. Swój pierwszy mecz w seniorach zacząłem w podstawowym składzie. Naszym rywalem była Tęcza Oracze, a ja pojechałem tam strasznie „podjarany”. Boisko było jednak piaszczyste i lekko pochyłe, ledwo dało się po nim biegać, no i niespodziewanie przegraliśmy 0:2.
- Na jakiej pozycji grałeś w Mazurze?
- Na boku pomocy lub w środku jako ofensywny pomocnik. Z kolei w juniorach grywałem także na środku obrony. To był fajny czas. Miałem w sobie coś takiego, że potrafiłem czytać grę, zresztą do dziś to mam. Wiedziałem kiedy i gdzie mniej więcej spadnie piłka, gdzie za chwile będzie zagrywał przeciwnik. Kiedy skończyłem grać zawodowo w piłkę, także występowałem jako środkowy obrońca, bo na tej pozycji - nie ukrywajmy - biega się najmniej, a często trzeba grać głową i z głową.
- W 1998 roku trafiłeś do Suwałk.
- To było wypożyczenie, a Wigry grały wówczas w III lidze, były wyżej od nas. Do Suwałk trafiliśmy we trzech: Darek Jeżewski, Darek Ryszkiewicz i ja. Spędziłem tam pół roku. Cały czas dojeżdżaliśmy, a organizacja w klubie też nie była najlepsza.
- Potem był transfer definitywny do Warmii Grajewo.
- Warmia grała w IV lidze, a trenerem był Andrzej Zientarski, z którym pracowałem w seniorach w Mazurze Ełk. Tworzyła się tam fajna drużyna, bo finansowo i organizacyjnie w klubie było dobrze. Nie udało nam się awansować w pierwszym sezonie, sztuka ta udała się w kolejnym sezonie, jednak trenera Zientarskiego w klubie już nie było. Zastąpił go Zbigniew Kieżun. Po wywalczeniu awansu do III ligi prezentowaliśmy się bardzo dobrze.
- Ale jeszcze w międzyczasie zagrałeś jedną rundę w Jagiellonii.
- Wypożyczył mnie Sławomir Purzeczko, właściciel firmy ochroniarskiej, który był też sponsorem Warmii i właścicielem mojej karty zawodniczej. Dostałem od niego „żółtą strzałę”, czyli Nissana Micrę, i tak z Ełku dojeżdżałem do Białegostoku. Jagiellonia rywalizowała wtedy w II lidze, odpowiedniku dzisiejszej pierwszej. Byłem bardzo stremowany podczas pierwszych treningów i pierwszego meczu. Pojechaliśmy wówczas do Opoczna na mecz z Ceramiką. Podczas podróży do Opoczna patrzyłem przez szybę i rozmyślałem: „Dokąd ja jadę?”. Bo byłem przecież przyzwyczajony do niedalekich podróży. Ale kiedy już wyszedłem na boisko, to poczułem się jak ryba w wodzie. Nie miało to dla mnie znaczenia, czy była to IV czy II liga – wszędzie najlepiej czas spędzało się na murawie.
Przegraliśmy 0:1, ale to było niezłe spotkanie w moim wykonaniu. Potem jako pomocnik grałem praktycznie cały czas w pierwszym składzie. Strzeliłem trzy bramki, zaliczyłem parę asyst, więc chyba dobry wynik jak na gościa, który przyszedł z IV ligi.
- Dlaczego zatem wróciłeś do Warmii?
- Jagiellonia miała spore kłopoty finansowe, a ja oprócz pensji miałem dostawać zwrot kosztów dojazdów, jednak ciągle były opóźnienia w tych wypłatach. Pan Purzeczko stwierdził więc, żebym wracał do Grajewa, tak też zrobiłem. Nie rozpaczałem jakoś z tego powodu, po prostu grałem dalej. W Warmii było mi dobrze, a pieniądze dostawałem na czas. Oczywiście gra w niższej lidze pod względem sportowym była małym minusem, jednak mieliśmy w Grajewie fajną trzecioligową drużynę. Jako ofensywny pomocnik grałem tam jeszcze przez półtora roku, strzelając kilkanaście bramek.
- Po czym znowu trafiłeś do Jagiellonii!
- Tak, bo klub stawał na nogi. Rok wcześniej Jagiellonia powróciła do II ligi, a teraz chciała awansować do I ligi. Podstawy ku temu były – mieliśmy dobrych graczy, finansowo też było w porządku. Z atmosferą bywało jednak różnie, ponieważ wciąż nie mogliśmy awansować. Po trenerze Witoldzie Mroziewskim był Adam Nawałka, którego z kolei zastąpił Ryszard Tarasiewicz. W klubie z Białegostoku spędziłem cztery lata. Spotkałem tam m.in. Remka Sobocińskiego, Jacka Chańkę i Wojtka Kobeszkę.
- Jak wspominasz współpracę z Nawałką?
- Bardzo pozytywnie, bo wiele mnie nauczył, jeżeli chodzi o taktykę lub jak poruszać się na boisku. Fajny człowiek, profesjonalista w każdym calu, więc kiedy był trening to nie było zmiłuj.
- A Tarasiewicz?
- Zupełnie inna osobowość niż Nawałka. Wyluzowany, stonowany. Za trenera Tarasiewicza chyba rozegrałem swoją najlepszą rundę w Jagiellonii, dzięki czemu potem przeszedłem do Korony Kielce.
- A numer, z którym grałeś w Jagiellonii, przez pewien czas był potem nawet zastrzeżony!
- Prezesem klubu był wtedy Aleksander Puchalski. I kiedy już było pewne, że odchodzę do Korony, prezes ze łzami w oczach podziękował mi za poświęcenie dla klubu, dodając, że od teraz mój numer będzie zastrzeżony. Zacząłem się zastanawiać, czy zasłużyłem na to wyróżnienie, ale numer faktycznie zastrzegli. Do czasu, bo ostatnio z takim numerem ktoś grał, ale w klubie jest już inny prezes.
- Zdradź kulisy transferu do Kielc.
- Było to już trzecie podejście Korony do mojego transferu. Widać do trzech razy sztuka (śmiech). Wcześniej jednak Jagiellonia nie puszczała mnie, ponieważ chciała awansować, a ja miałem jej w tym pomóc. Nie udało się, w efekcie razem z Michałem Trzeciakiewiczem przeszliśmy do Korony za bardzo duże jak na tamte czasy pieniądze. „Trzeci” był młodym i dobrze zapowiadającym się zawodnikiem, a ja wchodziłem w idealny dla zawodnika wiek. Byłem solidnym ligowcem, ale nie starym, więc można było ze mnie trochę pokorzystać. Miałem także ofertę z Bełchatowa, byłem tam na testach wydolnościowych, jednak Korona Kielce okazała się bardziej zdeterminowana. I tak zaczęła się moja przygoda z Ekstraklasą.
- Pierwsze wrażenia?
- Niesamowite. Przecież w Kielcach właśnie zbudowany został jeden z pierwszych nowoczesnych klubowych stadionów w Polsce. Kontrakt i wszystko, co tam zastałem, było w pełni profesjonalne. Czułem się, jakbym został wybrany spośród wielu tysięcy piłkarzy.
- Pierwszy mecz w Ekstraklasie?
- Wygraliśmy 1:0 z Arką Gdynia. Stadion wypełniony po brzegi, fantastyczna atmosfera, a ja poczułem, że to jest właśnie Ekstraklasa. Wcześniej w Pucharze Ekstraklasy w spotkaniu z Cracovią zaliczyłem dwie asysty, więc wszedłem bardzo udanie do drużyny. Mało strzelałem goli, ale za to przeprowadzałem dużo akcji ofensywnych i miałem wiele asyst. Kiedy jeszcze byłem w Jagiellonii, a selekcjonerem reprezentacji Polski był Leo Beenhakker, zaś jego asystentem Bogusław Kaczmarek, mówiono o mnie w kontekście gry w kadrze. Niestety, po kilku meczach w Koronie doznałem urazu i przez pół roku pauzowałem. A potem Korona za korupcję została zdegradowana do I ligi, a Jagiellonia awansowała do Ekstraklasy. Byłem troszkę załamany takim obrotem spraw, ale po roku wróciliśmy do Ekstraklasy.
- Co było twoim największym sukcesem w barwach Korony?
- Piąte miejsce w Ekstraklasie za kadencji trenera Ojrzyńskiego. Trochę brakowało pieniędzy, ponieważ miasto przejmowało klub, a główny sponsor się wycofywał. Zatrudniono wtedy właśnie trenera Ojrzyńskiego, który przyszedł z drugoligowego Zagłębia Sosnowiec. Pomimo tego, że drużyna nieco się rozpadła, to tworzyliśmy tak mocny kolektyw, że zdobyliśmy piąte miejsce, chociaż wiele osób przed sezonem twierdziło, że jesteśmy pierwszym kandydatem do spadku. Mistrzostwo Polski zdobył wtedy Śląsk Wrocław, z którym w bezpośrednich pojedynkach dwukrotnie zwyciężyliśmy. Niestety, pod koniec sezonu przetrzebiły nas kontuzje i trochę też „uszło z nas powietrze”, bo kiedy gra się długo na wysokim poziomie, to w pewnym momencie przychodzi zadyszka. Może presja też zrobiła swoje, bo gdzieś w głowach siedziało nam to, że możemy wywalczyć miejsce na podium. Trener Ojrzyński robił takie odprawy, że normalnie „piana ciekła nam z ust”, a gdy wychodziliśmy na boisko, to chcieliśmy zagryźć rywali od początku spotkania. Wtedy powstała „Banda Świrów”, z którą mam super kontakt do tej pory. Moim zdaniem była to najlepsza drużyna, jaka była w Kielcach. Zrobiliśmy świetny wynik, ale myślę, że przy obecnych przepisach w każdym meczu dostawalibyśmy po kilka czerwonych kartek.
Główne postaci „Bandy Świrów” to: Kamil Kuzera, Maciej Korzym, Paweł Golański, Tomasz Lisowski, Zbigniew Małkowski, Pavol Stano, Krzysztof Kiercz i Jacek Kiełb. Był także Aleksandar Vuković, super człowiek swoją drogą, który teraz świetnie sobie radzi jako trener Legii Warszawa.
Do swoich sukcesów zaliczyłbym także finał Pucharu Polski w 2007 r. Nie zagrałem w nim jednak, ponieważ dopiero wracałem do zespołu po kontuzji. Przegraliśmy wtedy 0:2 z Groclinem Grodzisk Wielkopolski. Piękny czas, zarówno jeśli chodzi o życie piłkarskie i prywatne, bo tam wychowywaliśmy swoje dzieci.
- Pamiętasz jakiś jeden szczególny mecz w barwach Korony?
- Na pewno ten z Wisłą Kraków, kiedy zdobyłem pierwszą bramkę w Ekstraklasie. To był szał, a z radości przebiegłem chyba całe boisko. Kibice Korony Wisły się nie lubili, więc ich radość także była wielka. W sumie Wiśle Kraków i Legii Warszawa strzeliłem w swojej karierze po trzy bramki i mecze z tymi drużynami wspominam najlepiej.
- W sumie w Koronie spędziłeś prawie 10 lat.
- Dobrze się czułem, dzieci tam dorastały, chodziły do szkoły. A ja nie lubię radykalnych zmian. Jeżeli wszystko jest ok, to po co zmieniać? Zresztą w Kielcach byłem doceniany, kibice utożsamiali się ze mną, ponieważ grałem tam tak długo. Prawie każdy, kto wtedy przychodził do klubu, zostawał na co najmniej 3-4 lata, tak łatwiej buduje się zespół. Znaliśmy się „jak łyse konie”. W Ekstraklasie rozegrałem 177 spotkań, a ogólnie w Koronie zagrałem ponad 200 razy.
- Dlaczego zatem odszedłeś z Korony i wróciłeś na Warmię i Mazury?
- W Kielcach ostatnie pół roku miałem spędzić w rezerwach, co mi się nie uśmiechało. A w Ełku była akurat III liga, sponsor, a trenerem był Piotrek Zajączkowski. Kluby się dogadały i tak trafiłem do Ełku na półroczne wypożyczenie. Rodzina była temu trochę przeciwna, ale ostatecznie ustaliliśmy, że ja dalej będę grał w piłkę, a poza tym otworzymy aptekę, bo żona jest farmaceutką i magistrem kosmetologii.
- Wróciłeś do Ełku, chociaż miałeś propozycję z Widzewa?
- Łodzianie chcieli robić kolejne awanse, a oferta była atrakcyjna finansowo, jednak nie skorzystałem z propozycji. W tym czasie mieliśmy już plany związane z otwarciem apteki i budową domu w Ełku, więc w Łodzi siedziałbym sam. W tamtym momencie wolałbym przejść do Stomilu, ale z Olsztyna nikt się do mnie nie odezwał. Wyszło fajnie, bo wróciłem na „stare śmieci” do Ełku.
Pograłem dwa lata, utrzymaliśmy się, ale było coraz gorzej, więc odszedłem do Rominty. Widać tam było u chłopaków zaangażowanie, lecz frekwencja na treningach nie była najlepsza. Poza tym musiałem dojeżdżać do Gołdapi po 70 km, a na mecze wyjazdowe jeździło się nawet po 300 km, co było męczące. Ponadto często przegrywaliśmy wysoko, chłopcy byli fajni, ale drużyna słaba. Spędziłem tam rundę i odszedłem do Biebrzy Goniądz, którą prowadził mój kolega Bartek Koniecko. Tam praktycznie dojeżdżałem tylko na mecze. Po rundzie jesiennej Biebrza miała 10 punktów, natomiast po moim przyjściu na koniec sezonu mieliśmy 40 punktów. Dzięki temu się utrzymaliśmy
- To czemu nie zostałeś na dłużej?
- Poszedłem tam, by pomóc Bartkowi, a jego też nie ma już w klubie.Poza tym karierę chcę zakończyć w Mazurze, gdzie trafiłem po namowach prezesa Radka Dorszewskiego (Paweł Sobolewski został grającym trenerem Mazura - red.). Jesteśmy przyjaciółmi. Razem tu zaczynaliśmy i tu chcemy zakończyć nasze granie w piłkę. Prawdopodobnie gdyby nie doszło do zmian w Mazurze, to nie zakończyłbym przygody z piłką w Ełku. Widzę jednak, że może być nieźle. Chcę pomóc Radkowi, klubowi i przy okazji jeszcze trochę pograć.
- Na koniec naszej rozmowy wymień najlepszego piłkarza, z którym razem grałeś.
- Edi Andradina. Super człowiek i piłkarz, a poza tym niesamowita lewa noga. Podobnie było z Pawłem Golańskim, z którym graliśmy po tej samej stronie boiska i fajnie się uzupełnialiśmy. Wiedziałem, że jak on mi zagra, to ja mu odegram, a wtedy Paweł pójdzie na obieg. Graliśmy z Pawłem „na pamięć”.
- Wycisnąłeś maksimum ze swojej kariery?
- Myślę, że tak. Niczego na pewno nie żałuję. Nie użalam się nad sobą, że mogłem iść do tego czy tamtego zespołu. Czasem rozmyślam, co byłoby, gdybym w dzisiejszych czasach był takim zawodnikiem, jak byłem kilkanaście lat temu. Tego nie wie nikt. Wydaje mi się jednak, że zrobiłbym większą karierę. Możliwe, że wyjechałbym za granicę, bo obecnie łatwiej jest tam trafić, nauczyłbym się języka obcego. W moich czasach za granicę trafiali jedynie najlepsi z najlepszych z Ekstraklasy. Obecnie ci, którzy jedynie się delikatnie wyróżnią, już mają propozycje z zagranicznych zespołów.
Czuję się spełnionym zawodnikiem. Razem uzbiera się około 400 meczów w różnych rozgrywkach, w tym ponad 170 w Ekstraklasie. Myślę, że nie jest to zły wynik. Wszystkim, którzy aktualnie grają, życzę tego, by zaliczyli co najmniej tyle spotkań co ja.
Mariusz Bojarowski i Emil Wojda
* autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej. Cały wywiad przeczytasz na wmzpn.pl