Jak Tomek z Braniewa ruszył w wielki piłkarski świat

2020-04-11 12:00:00(ost. akt: 2020-04-16 10:50:30)
Tomasz Lisowski (z prawej) w barwach ekstraklasowego Górnika Łęczna

Tomasz Lisowski (z prawej) w barwach ekstraklasowego Górnika Łęczna

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Z niewielkiego Braniewa na boiska Ekstraklasy i do reprezentacji Polski? Czemu nie! W piłce wszystko jest możliwe, o czym świadczy historia Tomasza Lisowskiego, która jest przykładem dla młodych zawodników z Warmii i Mazur.
W dzieciństwie za bramki służyły drzwi do garażu, a plac gry przypominał literę L, na którym trzeba było ominąć... piaskownicę, huśtawki i ślizgawkę. Tomasz Lisowski zaczynał jako napastnik lub środkowy pomocnik, no i w Polonii Elbląg w jednym sezonie strzelił… 77 bramek. Potem stał się obrońcą. Systematycznie powoływany do młodzieżowych reprezentacji Polski, zaliczył też trzy mecze w seniorskiej kadrze. Grał w Amice Wronki, Górniku Łęczna, Widzewie Łódź, i Koronie Kielce. Łącznie w Ekstraklasie wystąpił 134 razy, strzelając 3 bramki.

- Jak trafiłeś do Zatoki Braniewo?

- Po prostu trener Czesław Staszczyński zauważył mnie na podwórku i zaprosił na trening. Miałem wówczas 7 lat. Klub mieścił się w tym miejscu, gdzie obecnie. Teraz jest boisko trawiaste i sztuczne, a wtedy były dwa boiska – jedno trawiaste, a drugie o ziemistej nawierzchni, na którym niezbyt przyjemnie się grało. Pamiętam trening, podczas którego wiał tak silny wiatr, że aż przewrócił bramkę. Na szczęście koledze, który bronił, nic się nie stało, bo bramka upadła jakieś 10 centymetrów obok niego. Wówczas nie było aluminiowych bramek, więc siła wiatru musiała być duża. Mało brakowało, by doszło do tragedii.
Na mecze jeździliśmy autobusem, ale trener Staszczyński woził też nas swoim „maluchem” na spotkania kadry wojewódzkiej, m.in. do Gdańska i Bydgoszczy, gdzie grały także inne drużyny z naszego makroregionu. Jak małe kurczaczki siedzieliśmy w tym „maluchu”, a z przodu w bagażniku mieliśmy nasze torby (śmiech). Jechało się parę godzin, wysiadało się i zaczynało się granie. Gdy byłem w szóstej klasie podstawówki, wtedy odszedłem z Zatoki, bo na którymś z turniejów lub meczów zauważył mnie trener Polonii Elbląg – pan Disterhoft.
- Na jakiej pozycji wówczas grałeś?
- Byłem napastnikiem albo środkowym pomocnikiem. W Polonii Elbląg w jednym sezonie strzeliłem… 77 bramek, a Tomek Płachecki chyba 75!
Jako cała drużyna strzeliliśmy ponad 210 goli. Tylko że w tej lidze nie mieliśmy równorzędnego rywala. Raz wygraliśmy nawet 31:0, a ja zdobyłem 11 goli. Jeździliśmy na mecze do Wilcząt, Pasłęka, Ornety.
Na treningi dojeżdżałem z Braniewa autobusem trzy razy w tygodniu. Było to jednak trochę męczące, bo kiedy wszyscy się bawili na podwórku, ja o 20 wracałem dopiero z treningu, odrabiałem pracę domową i kładłem się spać.
- Potem trafiłeś do Stomilu. Co o tym zadecydowało?
- Wiem, że tata rozmawiał wówczas m.in. z Adamem Nawałką, który chciał mnie ściągnąć do Wisły Kraków. Był on w tym czasie koordynatorem w tym klubie. Miałem wówczas bodajże 15 lat. Do Amiki Wronki chciał mnie z kolei sprowadzić Maciej Skorża. Mniej więcej w tym czasie odbywały się egzaminy wstępne do szkoły w Olsztynie. Wszystkie testy sprawnościowe poszły mi bardzo dobrze i stwierdzili, że chcą mnie u siebie. Potem pojechałem na mistrzostwa Polski i złamałem z przemieszczeniem kostkę, więc ten pierwszy rok w Stomilu wyglądał tak, że troszkę pograłem, ale potem chodziłem o kulach.
- Jak wspominasz czas spędzony w Stomilu?
- Chodziłem na mecze Stomilu, który wtedy grał w I lidze, czyli dzisiejszej Ekstraklasie. Grzesiek Lech grał wtedy w rezerwach, a ja w juniorach. Tam go poznałem, a później spotkaliśmy się ponownie w Koronie Kielce. W Stomilu za długo jednak nie pograłem, ponieważ odniosłem kontuzję, o której wspomniałem, a potem odszedłem do Amiki.
- Jak tam trafiłeś?
- Po prostu pojechaliśmy z rodzicami na rozmowę z Maciejem Skorżą. Rodzice zapytali mnie, czy na pewno chcę zostać zawodnikiem Amiki. Odpowiedziałem twierdząco, więc oni wrócili do Braniewa, a ja zostałem. Od tamtego momentu szkoła i wszystko inne było dostosowane do moich treningów i meczów. We Wronkach trenował jedynie pierwszoligowy zespół, natomiast pozostałe w Popowie, gdzie Amica miała swój ośrodek szkoleniowy. Do Popowa dowożono nas autobusem. Boisk było tam co nie miara, bo trenowały tam trzecioligowe rezerwy, juniorzy, trampkarze. Kto się wyróżniał w każdej kategorii, ten piął się w hierarchii.
- Pamiętasz swój debiut w I lidze w drużynie Amiki?
- Oczywiście, wszedłem za „Grzybka” (Zbigniewa Grzybowskiego – red.) na ostatnie 11 minut meczu z GKS Bełchatów, który wygraliśmy 3:1. Grałem jako lewy pomocnik.
Trenerem pierwszego zespołu był wtedy Krzysztof Chrobak. Sezon wcześniej, czyli 2004/05, zagrałem u trenera Macieja Skorży, jednak były to spotkania w Pucharze Polski. Natomiast na co dzień grałem wówczas w trzecioligowych rezerwach. A co do ekstraklasy, to za dużo w niej nie pograłem, bo wystąpiłem w sześciu spotkaniach, po czym nastąpiła fuzja z Lechem. Trener Chrobak sporządził listę zawodników, którzy będą grali w Lechu po fuzji, no i ja na tej liście byłem. Trenerem Lecha był jednak Franciszek Smuda, który w Poznaniu mnie nie chciał. Ale Chrobak dostał propozycję z ekstraklasowego Górnika Łęczna, więc zadzwonił, że chce mieć mnie w zespole. Zgodziłem się i trafiłem do Łęcznej.
- W pierwszym sezonie zagrałeś w 18 meczach i zdobyłeś jedną bramkę.
- Było to w wygranym 3:2 wyjazdowym meczu z Górnikiem Zabrze. A gola zadedykowałem mojemu dziadkowi, który tuż przed tym spotkaniem zmarł. W następnym meczu w Pucharze Ekstraklasy z Koroną Kielce także zdobyłem bramkę, a wcześniej strzeliłem dwie Widzewowi.
- Widzewowi, do którego później trafiłeś!
- Bo Zbigniew Boniek zadzwonił (śmiech). Był wtedy prezesem Widzewa. Poinformował mnie, iż trener Michał Probierz chce mnie w Widzewie. A że Górnik został wtedy zdegradowany do III ligi, więc tym sposobem zostałem zawodnikiem Widzewa. Do tej pory mam dobry kontakt z trenerem Probierzem i prawie w każdym klubie, który potem prowadził, chciał mnie mieć u siebie w zespole. W Widzewie była znakomita atmosfera oraz kibice. Mieliśmy też fajną ekipę, co prawda spadliśmy do I ligi, ale klub postanowił zatrzymać trzon zespołu, no i potem zajęliśmy pierwsze miejsce w I lidze. Niestety, ze względu na udział w aferze korupcyjnej Widzew karnie pozostał w I lidze. Jednak w trzecim sezonie znów wygraliśmy pierwszoligowe rozgrywki i tym razem już awansowaliśmy do Ekstraklasy.
- Z kim grałeś wtedy w Widzewie?
- W łódzkim klubie występowali wtedy m.in. Marcin Robak, Jarosław Bieniuk, Ugochuckwu Ukah, Mindaugas Panka, Darvydas Šernas, Łukasz Broź, Łukasz Masłowski i Adrian Budka.
- Z Widzewa trafiłeś też do seniorskiej reprezentacji Polski, w której zagrałeś trzy razy.
- Selekcjonerem był wtedy Leo Beenhakker. Z Widzewa powołani byli jeszcze Łukasz Broź i Piotr Kuklis. Mówiło się nawet, że ponoć mam szansę otrzymać powołanie na Euro 2008, ale Beenhakker zdecydował się na Michała Pazdana. Dwa spotkania były poza terminem FIFA, natomiast trzecie, z Finlandią we Wronach, było już meczem oficjalnym. Pamiętam, że przebiegłem w nim ponad 13 kilometrów i pisano o mnie, że jestem „maratończykiem”. Bardzo fajnie się złożyło, że akurat ten mecz odbył się we Wronkach, bo tam kiedyś grałem i to tam zadebiutowałem w Ekstraklasie.
- Jak wspominasz Leo Beenhakkera?
- Bardzo wiele się dzięki niemu nauczyłem. Przykładał wagę do prostych elementów, które jednak były bardzo istotne. Przykładowo zwracał uwagę na którą nogę należy podawać danemu zawodnikowi, by ułatwić mu grę. Wiadomo, że ciężko było skupić się na takich elementach, ale selekcjoner nas tego uczył. Dużo z nami rozmawiał, udzielał dużo wskazówek. Bardzo fajny człowiek.
- Stresowałeś się przed debiutem w kadrze?
- Oczywiście, tym bardziej że na ten mecz do Wronek przyjechało sporo osób z Braniewa. Ale ja stresuję się przed każdym meczem, nawet teraz, gdy zdarzy mi się zagrać amatorsko w rozgrywkach Pucharu Polski.
- W Łodzi czułeś się dobrze, ale jednak znowu zmieniłeś klub...
- Kontrakt w Widzewie kończył mi się w czerwcu 2011 roku. Rozmawiałem z klubem, trener Czesław Michniewicz dalej widział mnie w zespole, jednak Korona, którą trenował Marcin Sasal, była konkretniejsza. Do Kielc miałem trafić dopiero w lipcu, ale kluby się dogadały, więc już w styczniu byłem zawodnikiem Korony. Na początku przez kilka dni trenowałem indywidualnie, ponieważ drużyna była na obozie za granicą. W Koronie grali wtedy m.in. Andrzej Niedzielan, Edi Andradina, Paweł Sobolewski, Zbyszek Małkowski i Paweł Golański. Mimo to przed moim pierwszym pełnym sezonem w Koronie, czyli 2011/12, bardzo wiele osób typowało nas do spadku. Tymczasem po 9 kolejkach byliśmy liderem tabeli, a pierwsze spotkanie przegraliśmy dopiero w 10. kolejce. Atmosfera była naprawdę dobra, super klimat, a trenował nas wówczas już Leszek Ojrzyński, który przyszedł z drugoligowego Zagłębia Sosnowiec. Szybko znaleźliśmy wspólny język i do dzisiaj mam z nim dobry kontakt. Ojrzyński niesamowicie potrafił motywować nas przed meczem. W efekcie, gdy mecz rozpoczynał się o godz. 18, to ja już dwie godziny wcześniej rozgrywałem go w swojej głowie. Trener miał też przygotowane filmiki motywacyjne z naszych spotkań, w efekcie gdy wreszcie wychodziliśmy na boisko, to od razu chcieliśmy „zagryźć” rywali.
- Który z ekstraklasowych klubów najlepiej wspominasz?
- W każdym było coś fajnego. We Wronkach zadebiutowałem w Ekstraklasie, a grając w Łodzi otrzymałem powołanie do kadry, wziąłem ślub, urodziła mi się córka. Z kolei w Koronie też był super czas, byłem blisko reprezentacji, ale nie dostałem ostatecznie powołania. Najczęściej na pozycji lewego obrońcy w kadrze grał Jakub Wawrzyniak. Każdy go krytykował, a tak naprawdę robił swoje i należy mu się szacunek. Moim zdaniem był jednak taki moment, że kilku zawodników Korony mogłoby dostać reprezentacyjną szansę od trenera Franciszka Smudy. Mam na myśli chociażby powołanie na konsultacje.
- Po Koronie przyszedł czas na Pogoń Szczecin, gdzie rozegrałeś jednak tylko jedną rundę.
- Zacznijmy od tego, że końcówka mojego pobytu w Kielcach nie była zbyt ciekawa, bo zerwałem wiązadła krzyżowe. Szkoda, bo czułem, że byłem „na fali”. Ale była to już druga taka kontuzja, więc Korona nie chciała przedłużyć kontraktu. Czekałem zatem na propozycje, no i ostatecznie wybrałem Pogoń Szczecin, której trenerem był Dariusz Wdowczyk. Kiedy pojechałem do Szczecina, powiedziano mi, że mam nieodbudowany mięsień czworogłowy uda. Nie czułem tego, ale Pogoń bała się podpisać ze mną dłuższą umowę, więc ostatecznie uzgodniliśmy roczny kontrakt. Wszystko było fajnie, doszedłem do pełni sprawności i byłem przewidziany w pierwszym składzie na mecz z Lechem Poznań, jednak trener Wdowczyk stwierdził, że będzie lepiej, jak wcześniej zagram jeszcze w sparingu z rezerwami Pogoni. Niestety, w pewnym momencie bramkarz drużyny rezerwowej wszedł dosyć ostro i „zabrał” mnie ze sobą. Czułem, jakby mi urwał obie nogi.
Jakoś udało mi się wstać, jednak miałem naruszone wiązadła, w efekcie rozwiązaliśmy kontrakt, a ja ponownie trafiłem do pierwszoligowego Widzewa. Było mi łatwiej tam wrócić, ponieważ miałem w Łodzi własne mieszkanie. Miałem pomóc drużynie w utrzymaniu, jednak się nie udało, więc po sezonie wybrałem Chojniczankę Chojnice. Przepracowałem tam okres przygotowawczy, lecz już w pierwszym meczu z Miedzią Legnica doznałem urazu. Postanowiłem grać dalej, jednak okazało się, że „strzeliła” mi łąkotka i zablokowała kolano. Musiałem zatem przejść operację: wycięto mi całkowicie łąkotkę, przez co moja noga nie była całkowicie zdrowa. Mimo to odezwał się Leszek Ojrzyński i zaproponował grę w Radomiaku Radom, który prowadził Verner Licka. Panował tam fajny klimat, lecz po sześciu miesiącach stwierdziłem, że dalsza gra nie ma sensu, bo kontuzja strasznie mi doskwierała. Szkoda, bo jeszcze bym pograł.
- Czy miałeś kiedykolwiek propozycje z klubów zagranicznych?
- Tak. Z włoskiego Chievo, ale Korona mnie nie puściła. Wstępne rozmowy z menedżerem prowadziły także kluby z Rosji i drugiej ligi hiszpańskiej. Możliwość wyjazdu za granicę zatem była, ale wówczas dobrze czułem się w Kielcach, więc jakoś nie rozpaczałem.
- Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
- Każdy piłkarz ma jakieś marzenia. Moim był występ z orzełkiem na piersi, co udało mi się dokonać. Kiedy już je zrealizowałem, to marzyłem o występie na wielkim turnieju w reprezentacji. Nie udało się, chociaż wydaje mi się, że byłem dość blisko wyjazdu na Euro 2008.
- Czym obecnie zajmuje się Tomasz Lisowski?
- Pracuję głównie z dziećmi, bo wraz z żoną prowadzimy zajęcia sportowe w przedszkolach. Na dodatek pomagam i prowadzę zajęcia w AG Szkółki Piłkarskie. Jest to fundacja należąca do Rafała Murawskiego. Ponadto jestem pośrednikiem transakcyjnym.
- Masz może jakąś radę dla młodych zawodników z naszego województwa?
- Z pewnością muszą cały czas ciężko pracować. Mają jednak szczęście żyć w czasach Leo Messiego, Cristiano Ronaldo czy Roberta Lewandowskiego, więc mogą podziwiać ich grę i czerpać wzorce. Poza tym mają dostęp do internetu, rozpisane diety oraz treningi indywidualne. Często powtarzam chłopakom w Gdyni, że mogą korzystać z naturalnej odnowy biologicznej, jaką jest woda morska, chociaż nie jest najczystsza, ale dobrze wpływa na regenerację organizmu. Ale życie pokazuje, że sam talent niekiedy nie wystarcza, bo trzeba też mieć odrobinę szczęścia.
Mariusz Bojarowski, Emil Wojda
* autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej, pełen zapis rozmowy jest na stronie wmzpn.pl


Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Fajnie #2904506 | 37.8.*.* 11 kwi 2020 14:53

    cieszę się, że są osoby które osiągają sukcesy a pochodzą z małych miejscowości. Ciężką pracą pokazują, że można coś osiągnąć. Jeśli czytają to młode osoby, to jak widzicie wszystko przed wami!

    Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz