Mendelski: bałem się, że znowu coś mi się urwie

2019-09-04 13:00:00(ost. akt: 2019-09-03 22:31:24)

Autor zdjęcia: archiwum klubu

- Pierwsze treningi to była prawdziwa masakra - mówi Tomasz Mendelski, który po ośmiu latach przerwy ponownie wsiadł do kajaka, po czym na Węgrzech zdobył brązowy medal mistrzostw świata mastersów w olimpijskiej konkurencji K-1 200 m.
- W marcu, po ośmiu latach przerwy, ponownie chwyciłeś za wiosło, bo pomyślałeś o udziale w sierpniowych mistrzostwach świata mastersów w Szeged na Węgrzech, czy też po prostu chciałeś się trochę poruszać?
- Przede wszystkim chciałem wrócić do kajakarskiego środowiska, bo tego przez ostatnie lata bardzo mi brakowało. A że w Olsztynie prężnie działa grupa mastersów, na czele której jest Jarek Gulak (w Szeged zdobył dwa medale - red.), więc się do tej grupy przyłączyłem. Pierwsze treningi to była jednak prawdziwa masakra, przede wszystkim musiałem zacząć od pozbycia się zbędnego „balastu”.
- A ile tego „balastu” się przez te lata nazbierało?
- W sumie zrzuciłem 10 kilogramów, dzięki czemu obecnie ważę tyle, ile w czasach kariery, na przykład podczas igrzysk w Pekinie w 2008 roku. Zmienił się jednak bilans tłuszczowo-mięśniowy, bo mięśni trochę mi „zżarło”, a przybyło tłuszczu. Poza nadwagą musiałem się też pozbyć pewnej blokady psychicznej. Przypomnę, że w Chinach nabawiłem się groźnej kontuzji, no i towarzyszący jej olbrzymi ból cały czas siedział mi w głowie. Był strach, że przy większych obciążeniach coś mi się tam znowu urwie. Dlatego początki były trudne, ciężko mi było nawet w jednostajnym tempie przepłynąć do Łupstychu i z powrotem. Gdy byłem w formie, przepływałem tę trasę w 42 minuty, a po latach męczyłem się przez godzinę.
- No i gdy po pięciu miesiącach takiej „masakry” pojechałeś na Węgry, to myślałeś o medalu?
- Zawsze mierzę wysoko, ale tym razem nie miałem pojęcia, w jakim jestem miejscu. Jadąc na Węgry, wiedziałem tylko, że moja kategoria (35-39 lat - red.) będzie bardzo mocno obsadzona, bo rywalizowało w niej aż 27 zawodników. Na dodatek w tej grupie było wielu „świeżaków”, czyli kajakarzy, którzy jeszcze niedawno pływali w reprezentacjach seniorów swoich krajów. Na przykład Czech i Węgier, którzy mnie ostatecznie wyprzedzili, walczyli o kwalifikacje do igrzysk w Rio de Janeiro. Start w Szeged zacząłem od wygrania przedbiegu, dzięki czemu od razu awansowałem do finału. Z jednej strony było to dobre, bo nie musiałem się męczyć w półfinale, ale z drugiej strony wciąż nie wiedziałem, jak pływa moja konkurencja.
- Jak zatem wyglądał finał?
- Był gorący, bo płynęliśmy w 40-stopniowym upale. Dlatego przed startem postawiłem na krótką rozgrzewkę, bo w tych warunkach mogło to się skończyć nie rozgrzaniem, tylko przegrzaniem organizmu. Faworytem był Czech, który dzień wcześniej triumfował na 1000 m, ale po cichu liczyłem, że to był jego lepszy dystans i na 200 m już się tak dobrze nie „sprzeda”. Nic z tego, bowiem okazało się, że chłopak był w znakomitej dyspozycji. Zdobył złoto, srebro wywalczył Węgier, a ja linię mety minąłem na trzecim miejscu.
- Po zakończeniu kariery przychodzi czas na podsumowanie. Jak taki bilans wygląda w twoim przypadku? Czujesz się sportowcem spełnionym?
- Niestety, nie. Stąd też chyba te moje obecne starty, bo muszę jeszcze „zapchać sobie jakąś dziurę w głowie”.
- Ale przecież cztery razy stałeś na podium mistrzostw świata, a poza tym jesteś pięciokrotnym brązowym medalistą mistrzostw Europy!
- Raz też w K-1 200 m wygrałem Puchar Świata w Duisburgu, co uważam za swoje największe indywidualne osiągnięcie. Nie czuję się jednak sportowcem spełnionym, bo nigdy nie zostałem mistrzem Europy lub świata, ale najbardziej boli brak medalu olimpijskiego.
- Najbliżej tego byłeś w Pekinie w 2008 roku...
- Rzeczywiście nasza czwórka była wtedy jednym z faworytów minimum do srebra. Niestety, w Brazylii podczas treningu na torze olimpijskim doznałem bolesnej kontuzji. Mimo to udało się nam bezpośrednio awansować do finału, jednak - mimo blokady, którą mi zaaplikowano - medalu zdobyć się nie udało, bo ostatecznie skończyliśmy na szóstym miejscu.
- Kajaki to nie piłka nożna, nie ma w tym sporcie wielkich pieniędzy, więc medal olimpijski był dla ciebie podwójnie cenny, bo po zakończeniu kariery miałbyś olimpijską emeryturę (ponad 2600 zł netto - red.). Jest to taka finansowa poduszka, dzięki której sportowcy mogą łatwiej przystosować się do życia po życiu.
- Długo żyłem tą nadzieją, myślałem nawet o starcie w igrzyskach w Londynie w 2012 roku, ale nic z tego nie wyszło. Dlatego potem pojawia się często depresja, ja też po zakończeniu kariery długo szukałem swojego miejsca na świecie i „bujałem” się po różnych dziwnych robotach.
- Cały czas się „bujasz”, czy też znalazłeś już to swoje miejsce?
- Tak, mam firmę Retro Garage Poland, w której restauruję stare samochody. Ostatnio na przykład pracowałem nad Saabem z lat 60. XX wieku.
- No to życzę ci kolejnych ciekawych zleceń oraz medalu mistrzostw Polski, które w ten weekend odbędą się w Wałczu!
- Dzięki, ale możesz też życzyć mi powrotu do poważnych kajaków.
- W Olsztynie?
- Nie, bo interesują mnie tylko „duże” kajaki.
- Czyli na przykład praca z jakąś reprezentacją?
- Tak, z tym że niekoniecznie musi być to polska reprezentacja.
ARTUR DRYHYNYCZ

TOMASZ MENDELSKI
38 lat, kajakarz Kayak Sport Club Olsztyn; trzykrotny srebrny medalista MŚ (2005: K-1 200 m; 2006 i 2007: K-4 1000), zdobywca brązowego medalu MŚ (2006: K-4 500), pięciokrotny brązowy medalista ME (2004: K-4 1000 i K-1 200; 2005: K-4 1000 m; 2007: K-2 500 i K-4 1000), olimpijczyk z Aten (8. miejsce w K-4 1000) i Pekinu (6. m w K-4 1000 i 8. m w K-2 500).