Maciej Bykowski, czyli piwowar, który został piłkarzem

2019-08-10 14:00:00(ost. akt: 2019-08-10 11:56:39)

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Potrafi uwarzyć piwo, w Sokole Tychy dzielił pokój z Jurkiem Dudkiem i grał w kadrze olimpijskiej Pawła Janasa, opowiada o patencie na Widzew, o wizycie Jose Mourinho przed meczem z FC Porto, o kulisach transferu do wielkiego Panathinaikosu Ateny i o życiu w Grecji. Z Maciejem Bykowskim umówiliśmy się na warszawskim Ursynowie, gdzie wspólnie z Marcinem Mięcielem prowadzi szkółkę piłkarską STF Champion.
- Twoje piłkarskie początki to...
- ...elbląskie Zatorze, dosyć specyficzna dzielnica. W piłkę zaczynało się grać nie w klubach, tylko grało się na podwórku z kolegami. Miałem o tyle dobrze, że niedaleko znajdowało się boisko przy ulicy Skrzydlatej, bo ulica Lotnicza, przy której mieszkałem, graniczyła praktycznie ze Skrzydlatą. To właśnie tam najczęściej chodziliśmy grać. Nieopodal boiska znajdowały się baraki i jedną drużynę tworzyli chłopaki z baraków, zaś drugą zatorzanie. Oczywiście nie było sędziów, a obie drużyny nie dały sobie w kaszę dmuchać.
- Twój tata też grał?
- Tak, ale w niższych ligach. Zaczynał od Polonii Bydgoszcz, ponieważ stamtąd pochodzi. Potem grał w A-klasowym Agacie Jegłownik. Zabierał mnie na mecze ligowe, na które jeździliśmy motorem.
- Jak trafiłeś na treningi Olimpii Elbląg?
- Na jakimś turnieju międzyszkolnym wypatrzył mnie trener Wesołowski i namówił na przyjście na trening, które odbywały się przy Skrzydlatej, więc miałem rzut beretem. Zaczynałem jako środkowy pomocnik, ale ponieważ zdobywałem sporo bramek, to później zaczęto przesuwać mnie wyżej. Kiedyś pojechaliśmy do Francji na młodzieżowy turniej, w którym miały grać takie zespoły jak Paris Saint Germain czy Notthingham Forest. Jednak w tym akurat czasie mój młodszy brat przyjmował sakrament pierwszej komunii świętej, więc wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Ale wspólnie z ojcem, który był wówczas kierownikiem drużyny, uznaliśmy, że pojadę, bo taka okazja może już się nigdy nie trafić, a komunię obejrzymy sobie na kasecie wideo. Pamiętam,że drużyna PSG wyszła na mecz w pięknych strojach. My patrzyliśmy z zazdrością, a oni zaś dziwnie patrzyli na nasze… stomilowskie gumowe korki (śmiech).
Natomiast w wieku 16 lat grałem już w seniorskiej trzecioligowej drużynie. To była mocna III liga, a ja w meczu ze Stalą Jerzyce, który wygraliśmy 10:0, zdobyłem sześć bramek. Na stadionie był akurat trener Bogusław Kaczmarek, który od tego czasu zaczął mnie obserwować.
- Jak wyglądało przejście z piłki juniorskiej do seniorskiej?
- Klub borykał się wówczas ze sporymi problemami finansowymi. W efekcie kilku piłkarzy pierwszej drużyny stwierdziło, że nie wyjdą na mecz. Trener wiedział o tym nieco wcześniej, dlatego kilku młodych zawodników, w tym ja, zostało zgłoszonych do zespołu seniorów. Dzięki temu mogliśmy zadebiutować w III lidze. Wyszło to na tyle dobrze, że ten mecz chyba wygraliśmy, a ja już zostałem w tej drużynie.
- Jak z Elbląga trafiłeś do pierwszoligowego Sokoła Tychy?
- W regionie był trener, który jeździł po niższych ligach i wyszukiwał tam dobrych zawodników. Miał taką pasję. Szczycił się tym, że wynalazł wielu dobrych graczy, np. Czereszewskiego czy Sokołowskiego. Tym szkoleniowcem był oczywiście „Bobo” Kaczmarek, który prowadził wtedy Sokoła Tychy. No i któregoś dnia zadzwonił do nas. Był jednak pewien problem, bo jeszcze nie skończyłem technikum i nie było wiadomo, jak to wszystko pogodzić, żeby tam pojechać i jednocześnie ukończyć szkołę. Ale ja w życiu mam farta, bo w Tychach też był browar. Skończyło się na tym, że co jakiś czas przyjeżdżałem do Elbląga i zdawałem egzaminy, bo do ukończenia szkoły pozostało mi pół roku.
Pokój dzieliłem z Jerzym Dudkiem, z którym razem zadebiutowaliśmy w barwach Sokoła. Było to podczas przegranego 0:2 meczu z Legią. Wszedłem wtedy tylko na ostatnie 14 minut, ale Dudek rozegrał bardzo dobre zawody. Można powiedzieć, że od tego momentu rozpoczęła się jego wielka kariera.
Inna sprawa, że mogłem w ogóle nie zadebiutować w Sokole... Zimą pojechaliśmy na obóz przygotowawczy do Holandii. „Bobo” miał tam sporo kontaktów. Graliśmy sparing z drugą drużyną Feyenoordu i wygraliśmy 3:2.
Po meczu zainteresował się mną trener rywali, rozmawiał nawet z Kaczmarkiem, ale ten powiedział, że dzieci nie sprzedaje, bo ja najpierw muszę pograć na krajowym podwórku, a dopiero potem mogę ewentualnie trafić do zagranicznego klubu.
- W pierwszym sezonie zanotowałeś 12 występów, a w następnym tylko trzy, po czym trafiłeś z powrotem do Polonii Elbląg.
- Bo w sezonie 1996/97 Sokół się rozpadł, a że nie zapłacił za mnie całej kwoty, więc musiałem wrócić do Elbląga na bodajże cztery ostatnie mecze. Wtedy jednak zostałem powołany do kadry olimpijskiej prowadzonej przez Pawła Janasa. Większość chłopaków była zawodnikami dobrych klubów, a ja byłem graczem jedynie trzecioligowej Polonii. Pojechaliśmy na Cypr, rozegrałem mecz towarzyski, ale na tym moja przygoda się skończyła, bowiem trener uznał, że nie mam szans, by znaleźć się w meczowej osiemnastce.
- I wtedy pojawiła się oferta z Lecha Poznań.
- Wydaje mi się, że skauci zobaczyli, że w klubie z niższej klasy rozgrywkowej znajduje się ktoś, kto dostał powołanie do kadry młodzieżowej. Szkoleniowcem w Lechu był Ryszard Polak, a ja już w drugim meczu strzeliłem bramkę, chociaż przychodziłem tam tylko jako „dodatek” do Grzesia Króla, który był wówczas uważany za gwiazdę, zainteresowany swego czasu był nim Ajax Amsterdam, pojechał nawet tam na testy. Rywalem w meczu, w którym strzeliłem debiutanckiego gola, był Widzew Łódź. Był to jednocześnie mój debiut na poznańskim stadionie. Na obiekcie przy ulicy Bułgarskiej było wówczas mnóstwo ludzi, bo Widzew, w którymi grali m.in. Dembiński, Citko, Szczęsny o Łapiński, był wtedy jak na nasze warunki zespołem z kosmosu. No i łodzianie wygrali z nami 2:1. Sezon później również strzeliłem gola Widzewowi, tym razem w Łodzi, gdzie wygraliśmy 1:0, można więc powiedzieć, że jakiś mały patencik na Widzew miałem. W sumie w Poznaniu spędziłem półtora roku...
...a potem trafiłeś do GKS Bełchatów.
- Stało się to po konflikcie z trenerem Lecha Adamem Topolskim, który powiedział, że u niego już nie zagram. Jednak właścicielem mojej karty był wtedy menedżer Krzysztof Sieja, który natychmiast załatwił mi kontrakt w Bełchatowie. Miałem tam przyjemność gry w jednej drużynie z Jackiem Krzynówkiem, który później zaistniał w reprezentacji, czy Darkiem Patalanem. GKS był zlepkiem przyjezdnych graczy, małe miasteczko, niewiele się działo poza piłką, więc można było skupić się na grze. A jak chciało się obejrzeć film w kinie, to trzeba było jechać do Łodzi. Pod względem organizacyjnym klub był jednak przygotowany na ekstraklasę, bo naprawdę niczego nam tam nie brakowało.
- Jak doszło do transferu do Stomilu?
- A kto był wtedy trenerem Stomilu? „Bobo” Kaczmarek! Pierwszy mecz dla olsztyńskiego klubu rozegrałem przeciwko Ruchowi Radzionków i zdobyłem w nim bramkę. W Stomilu występowali wtedy między innymi: Piotr Matys, Marek Kwiatkowski, ś.p. Andrzej Biedrzycki, z którym bardzo kolegowaliśmy się w tamtym okresie, Łukasz Gorszkow, Cezary Kucharski i Paweł Holc. Grałem we wszystkich meczach od pierwszej minuty. W rundzie jesiennej strzeliłem trzy bramki, w tym jedną Lechowi. Miałem z tego satysfakcję, ponieważ chciałem za wszelką cenę pokazać się na stadionie przy Bułgarskiej.
- Jednak rozegrałeś w Stomilu tylko jedną rundę.
- Bo klub nie zapłacił za mnie drugiej raty, w efekcie przeszedłem do Polonii Warszawa. Szkoleniowcem „Czarnych Koszul” był Jerzy Engel, ale w tym czasie obejmował stanowisko selekcjonera reprezentacji Polski, więc jego następcą został Dariusz Wdowczyk. Jak na tamte czasy był to zespół przeciętny, myśleliśmy co najwyżej o tym, żeby zagrać w europejskich pucharach. Wyjechaliśmy na zgrupowanie na Cypr, graliśmy sparingi przed startem ligi. Nie mogliśmy żadnego z nich wygrać. Trener powiedział nam, że ostatni sparing rozegramy przeciwko jakiejś słabszej drużynie, żeby strzelić sporo bramek i się podbudować przed początkiem rozgrywek. Jedliśmy obiad, rozmawialiśmy o meczu, podszedł do nas kelner i powiedział, że jutro... będzie z nami grał, bo oni mają tam amatorską drużynę. Oczywiście wygraliśmy, ale tylko 1:0. To był dla mnie dosyć dziwny sezon, ponieważ dobrze grałem, ale nie zdobywałem goli. Do siatki trafiłem tylko w meczu z Legią na 3:0. Była to ważna bramka, bo zdobyta na Łazienkowskiej w derbach Warszawy. Po tym meczu zapewniliśmy sobie tytuł. Nie mogliśmy przez jakiś czas opuścić stadionu, ponieważ kibice Legii nie mogli pogodzić się z tym, że rywal zza miedzy może świętować zdobycie mistrzostwa na ich stadionie. Potem braliśmy udział w eliminacjach Champions League, z których odpadliśmy po dwumeczu z Panathinaikosem Ateny. Po porażce w dwumeczu z Grekami, wystąpiliśmy w pierwszej rundzie Pucharu UEFA przeciwko Udinese Calcio, ale oba mecze przegraliśmy. W moim drugim sezonie w Polonii zdobyliśmy Superpuchar i Puchar Polski.
Mieliśmy także okazję rywalizować w sezonie 2002/03 w Pucharze UEFA z FC Porto z m.in. Deco, Ricardo Carvalho czy Paulo Ferreirą w składzie. Jose Mourinho przyjechał obserwować nas w meczu z Odrą Wodzisław Śląski, w którym zdobyłem dwie bramki. W pierwszym meczu w Portugalii zostaliśmy rozgromieni 0:6, ale w rewanżu wygraliśmy 2:0. Ten trzeci sezon miałem dobry, 9 strzelonych bramek na moim koncie. Prowadził nas Verner Licka. Jeden z lepszych trenerów, jak na tamte czasy, który tak na dobrą sprawę nie pozwolił mi się ruszać z pola karnego. Kolejni trenerzy mieli już tak jakby inne założenia taktyczne i przydzielali mi nieco inne zadania.
- Po Polonii była Szczakowianka.
- Gdy z Polonii wycofał się pan Romanowski, klub zaczynał mieć kłopoty finansowe. Poszedłem na ugodę i rozwiązałem kontrakt, zrzekając się części należności, następnie pojechałem na testy do greckich klubów: Apollonu i Iraklisu Saloniki, gdzie spotkałem Marcina Mięciela. Nie dostałem jednak angażu, wróciłem do Polski i podpisałem kontrakt ze Szczakowianką Jaworzno, beniaminkiem I ligi. Jak się później okazało, trafiłem tam trochę na moje nieszczęście, ponieważ klub zamieszany był w słynną „aferę barażową”. Podejrzewano mnie, że również brałem w tym wszystkim udział. W efekcie, gdy wyjechałem na Kretę, to nie chciano mi przysłać certyfikatu do Grecji, bo sprawa cały czas była w toku, a ja byłem jednym z podejrzanych. Trochę bałem się wtedy, bo jak pojechałem na Kretę, to zderzyłem się z całkowicie innym światem. Dostałem rewelacyjny apartament z widokiem na morze. Pod domem była plantacja winogron. Warunki kontraktowe również były znakomite, więc pomyślałem: muszę tu zostać. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to Ófi ustępowało wówczas jedynie najsilniejszym zespołom, plasując się w okolicach piątego miejsca w tabeli. Ófi było wtedy takim jakby klubem filialnym Panathinaikosu, więc często oddawali im lepszych graczy.
Pierwszy mecz w barwach Ófi zagrałem przeciwko klubowi Marcina Mięciela – Iraklisowi Saloniki. Przegraliśmy 0:4, a ja miałem mnóstwo okazji na strzelenie gola. Pierwszą bramkę dla Ófi strzeliłem w czwartej kolejce w wygranym 3:1 meczu z Chalkidoną. Zobaczyli we mnie wtedy gościa, który może im pomóc. Łącznie w tamtym sezonie zdobyłem trzy gole. Szczerze powiedziawszy, nie chciałem odchodzić do Panathinaikosu.
- Jednak do tego transferu ostatecznie doszło…
- Przyjechałem, zrobiono mi badania. Wiadomo, między rozgrywkami była dłuższa przerwa, więc nie każdy był w formie. Klubowy lekarz powiedział mi, że z badań wynika, że jedynie na ryby mogę jechać, a nie grać w piłkę. Ale ostatecznie podpisałem kontrakt i tak się zaczęła moja przygoda z zespołem z Aten. Fajny okres, ale żałuję tego, że nie zagrałem ani minuty w Champions League. Pojechaliśmy na Highbury na mecz z Arsenalem. Szedłem sobie wąziutkim przejściem prowadzącym na murawę, a tam Dennis Bergkamp, Patrick Vieira i Thierry Henry! W ekipie mieliśmy takiego zawodnika jak Joel Epalle i zapytałem go, czy mogę sobie z nimi zrobić zdjęcie i wziąć podpisy. On zaś na to: „Czy ty głupi jesteś? Będziesz sobie robił zdjęcia z rywalami?” (śmiech). Było mi szkoda, ponieważ Bergkamp był dla mnie zawodnikiem ogromnej klasy.
- W Panathinaikosie miałeś świetne liczby: 6 meczów, 4 bramki.
- Najgorsza dla mnie okazała się zmiana trenera. Zdenka Scasnego zastąpił włoski szkoleniowiec Alberto Malesani, który powiedział mi, że mogę zostać, ale szanse na grę będę miał znikome. „Papadopoulos, Konstantinou, Gekas, Olisadebe, Demba-Nyren i ty jesteś. Mam was sześciu, a gramy jednym, czasami dwoma środkowymi napastnikami, więc masz małe szanse.” – powiedział Włoch. Moje statystyki nie przemawiały do niego. Gdyby Scasny został, moje losy potoczyłyby się zapewne inaczej.
- Jak potoczyły się twoje dalsze losy?
- Do mojego menedżera zgłosił się TSV 1860 Monachium z 2. Bundesligi i holenderskie ADO Den Haag. Panathinaikos, ściągając mnie z Krety, zapłacił pewną kwotę i nie chciał, bym odszedł gdzieś za darmo. TSV chciało podpisać ze mną kontrakt bez żadnych testów, ale tylko w przypadku wolnego transferu. Grecy oczywiście się nie zgodzili, więc tkwiłem w marazmie. TSV się wycofało, ADO także nie chciało płacić, no i skończyło się okienko transferowe. Tylko kluby ze wschodu mogły pozyskiwać wówczas graczy. Zgłosił się po mnie Amkar Perm. Kiedy wraz z żoną sprawdziliśmy na mapie, gdzie znajduje się to miasto, to pomimo dobrej oferty kontraktu odrzuciłem propozycję. Nagle Panathinaikos wyszedł z propozycją rozwiązania kontraktu, z tym że miałem ograniczone możliwości wyboru nowego zespołu. Po kilku kolejkach pierwszej ligi polskiej do „Bobo” Kaczmarka doszła wiadomość, że jestem wolnym zawodnikiem. Trenował wtedy Górnika Łęczna. Klub finansowo i organizacyjnie był bardzo dobrze przygotowany. Kopalnia dawała do klubu spore pieniądze, więc nic, tylko grać. W Łęcznej grali wtedy: Andrzej Kubica, Cezary Kucharski, Sławek Nazaruk. Mieliśmy fajny zespół. Pomimo dobrej organizacji w klubie trochę tęskniłem za klimatem panującym w Grecji i strasznie mnie tam ciągnęło. Gdy tylko dowiedziałem się o ofercie z drugoligowej, mającej aspiracje do awansu, wzmocnionej drużyny AS Veria, postanowiłem ją przyjąć. Po pierwszym sezonie udało nam się uzyskać awans do greckiej ekstraklasy. Fajna przygoda, fajne miasteczko niedaleko Salonik, bardzo w porządku prezes, bo rzadko w Grecji prezesi wywiązują się w pełni ze zobowiązań kontraktowych. Niestety, po sezonie spadliśmy, sponsor wycofał się z klubu, więc trzeba było szukać czegoś innego.
- Padło na Diagoras Rodos?
- Przejście tam było moim największym błędem w karierze. Miałem kilka ofert z ekstraklasy, ale patrzyłem wtedy przez nieco inny pryzmat. Przez pryzmat rodziny. Diagoras zrobił ciekawe transfery jak na drugą ligę grecką, bo chcieli awansować. Kontrakt na dwa lata, superpieniądze. Pojechałem na Rodos, latem cieplutko, fajne mieszkanie. Jeszcze lepiej niż w Atenach – pomyślałem. Nastrzelam parę bramek, coś zarobię, dwa lata pewnego kontraktu. Na początku nie szło mi zbyt dobrze, chyba troszkę zbyt luźno podszedłem do gry na Rodos. Po rundzie jesiennej zgłosił się po mnie Ethnikos, także drugoligowy, ale Diagoras nie chciał mnie puścić. Odszedłbym stamtąd jedynie w przypadku zrzeknięcia się części wypłaty. Nie płacono mi wtedy od trzech miesięcy. Powiedziałem im, że jak zapłacą mi tyle pieniędzy, ile są mi winni, to nie ma problemu, rozwiązujemy kontrakt. Oni nie chcieli płacić. Miałem tam fajny kontrakt, więc postanowiłem zostać do lata. Oczywiście ich dług wobec piłkarzy rósł. Po sezonie znów podjęliśmy rozmowy o rozwiązanie kontraktu. Nadal domagałem się pieniędzy, które Diagoras był mi winien, lecz oni z uporem maniaka odmawiali spłaty należności. Chciałem, żeby spłacili mnie przed wyjazdem do Polski i wówczas możemy się rozstawać. Otrzymałem odpowiedź od klubu, że mogę jechać i mam patrzeć, czy na koncie pojawią się pieniądze, resztę dokumentów wyślemy faksem i będziesz wolnym zawodnikiem. Nic jednak takiego nie miało miejsca i wróciłem do Grecji.
W klubie zaprosili mnie do pokoju, po czym weszło trzech postawnych mężczyzn. Jeden złapał mnie za nogę, próbując mi ją wykręcić, drugi powiedział do mnie, że mam podpisać dokumenty, które oni przygotowali, bo w przeciwnym razie połamią mi ją i wywiozą gdzieś daleko. Okazało się potem, że to byli wynajęci Albańczycy. Wynajęci po to, by mnie postraszyć. W tej sytuacji musiałem podpisać dokumenty, z których wynikało, że zrzekam się należności. Po tym zdarzeniu odechciało mi się grać w piłkę. Przez pół roku nie robiłem nic, po czym potem pojechałem na testy do Polonii Bytom. Umowę podpisałem, ale klub był kompletnie nieprzygotowany na grę w Ekstraklasie To był słaby okres.
- A ŁKS Łódź?
- Sezon w Ekstraklasie, potem spadek i tak naprawdę było podobnie jak w Bytomiu. Wycofali się inwestorzy, było cienko z kasą, także zalegali z pensjami. ŁKS nie płacił za mieszkanie, więc wraz z Marcinem Mięcielem musieliśmy dojeżdżać do Łodzi na treningi. Stwierdziliśmy z żoną, że nie ma co dłużej tak żyć. Co prawda miałem potem jakieś oferty z niższych lig, miałem wtedy też słabszy okres, ale wtedy doszedłem do wniosku, że pora kończyć przygodę z piłką. Jak gra się w takich klubach słabszych organizacyjnie, to zawsze przyjdzie taki moment, w którym stwierdza się, że to, co się robi nie ma sensu. Było też tak, że gdy szliśmy na trening, to boisko było zamknięte i musieliśmy wraz z trenerem Pyrdołem, który miał już też przecież swoje lata, przeskakiwać przez płot, żeby potrenować. Nie chciano nas tam wpuścić, ponieważ ŁKS zalegał z płatnościami za boisko.
- Co zacząłeś robić po skończonej karierze?
- Najpierw pół roku odpoczywałem od wszystkiego. Gdy grałem w Bytomiu, trener Szatałow pozwolił mi jeździć na kursy trenerskie do Warszawy. Ukończyłem kurs trenerski „UEFA A”. Pozdawałem egzaminy, odpocząłem trochę. Później, dzięki Arielowi Jakubowskiemu, miałem okazję trenować młodzież w Ursusie Warszawa. Trenowałem te dzieciaki przez pół roku i stwierdziłem, że odnajduję się w tym. Zgadaliśmy się z Marcinem Mięcielem i postanowiliśmy otworzyć własną szkółkę.
Mariusz Bojarowski, Emil Wojda
* Autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej