Dwie sportowe miłości pana Zbigniewa

2019-07-31 12:00:00(ost. akt: 2019-07-31 10:01:27)
Zbigniew Kobuszewski z Bartoszyc

Zbigniew Kobuszewski z Bartoszyc

Autor zdjęcia: Grzegorz Kwakszys

Jeśli jako sportowiec, trener, działacz lub kibic przeżyłeś jakąś ciekawą historię, to może zechcesz ją opisać, tak jak to zrobił Zbigniew Kobuszewski z Bartoszyc, od którego wspomnień rozpoczynamy ten, mamy nadzieję, owocny cykl.
Jako młody chłopak kopałem piłkę. Każdą wolną chwilę spędzało się wówczas na podwórku, bo każdy z nas chciał w przyszłości zostać znakomitym piłkarzem. Polubiłem (a może nawet pokochałem) ten sport i tak już mi do dzisiaj zostało. Z tamtych młodzieńczych czasów szczególnie zapamiętałem mistrzostwa świata w 1974 roku, które z wypiekami na twarzy oglądałem w czarno-białym telewizorze. To były niezapomniane mistrzostwa, bo tak naprawdę mogliśmy po raz pierwszy zobaczyć biało-czerwoną reprezentację rywalizującą jak równy z równym z futbolowymi gigantami z całego świata (przecież Mundial we Francji w 1938 roku oglądali tylko nieliczni). Na dodatek na niemieckich stadionach Polacy zagrali jedną z głównych ról, bo ostatecznie pod wodzą Kazimierza Górskiego zdołali wywalczyć trzecie miejsce!

Trzy lata później sam poznałem smak ligowej rywalizacji, bo od 1977 do 1979 roku trenowałem i grałem w A-klasowym PGR Bartoszyce, gdzie trenerem był Zbigniew Mazur, nauczyciel w-f w Technikum Mechanicznym, a prezesem pan Myśliwy, wspaniali ludzie, których już, niestety, nie ma wśród nas...
Bardzo przeżywałem pierwsze mecze, bo jako młody chłopak czułem się zaszczycony tym, że mogę reprezentować swój klub. Pamiętam, że graliśmy wtedy w korkotrampkach, bo o prawdziwych piłkarskich butach to mogliśmy jedynie pomarzyć. Warto dodać, że stadion nasz był w Kinkajmach, czyli jakieś 6 kilometrów od Bartoszyc. Do dzisiaj stadion ten istnieje, niestety, żadna drużyna już na nim nie gra...
Jednak moim rodzinnym klubem była, jest i będzie bartoszycka Victoria - od kilkudziesięciu już lat jestem jej wiernym kibicem. Wiele razy jeździłem na mecze, by kibicować swojej ukochanej drużynie. Każdy taki wyjazd to była jakaś historia - razem z piłkarzami podróżowaliśmy popularnym „ogórkiem”, czyli autobusem marki Jelcz.

Często dla kibiców brakowało miejsc, więc szczytem luksusu był na przykład skrawek tylnych schodów, na którym można było wcisnąć swoje cztery litery. Ale niewygoda nikogo nie odstraszała, tak zresztą jak „pachnące” po meczu koszulki piłkarzy, które zawsze wożono w dużej torbie na końcu autobusu.
Bo najważniejsze było kibicowanie ukochanej „Vikci”.

Po skończeniu szkoły podstawowej trafiłem do Technikum Mechanicznego w Bartoszycach, gdzie spędziłem pięć cudownych lat i poznałem wielu wspaniałych ludzi, m.in. pana Piotra Chomicza, nauczyciela w-f. Pod jego skrzydłami prowadziłem ligę międzyklasową oraz sędziowałem mecze, co bardziej energicznych kolegów karząc żółtymi i czerwonymi kartkami.
Jednak moja przygoda z sędziowaniem zaczęła się kilka lat wcześniej, a było to na początku lat 70. ubiegłego wieku, gdy miałem zaszczyt jako sędzia liniowy wystąpić u boku samego Alojzego Jarguza. Jak do tego doszło? Otóż pan Alojzy przyjechał do Bartoszyc poprowadzić mecz w klasie okręgowej, a warto wyjaśnić, że w tamtych czasach często zdarzało się, że przyjeżdżał tylko główny arbiter, natomiast liniowych wyznaczały... rywalizujące ze sobą kluby. Po jednym, żeby było sprawiedliwie. No i pewnego razu spotkał mnie olbrzymi zaszczyt - przed meczem śp. Władysław Gątkiewicz, bardzo zasłużony dla bartoszyckiej piłki trener, dał mi dres Victorii oraz chorągiewkę, mówiąc, że będę sędzią liniowym. I tak zaliczyłem jeden mecz jako asystent Alojzego Jarguza - drugim liniowym był wtedy pan Sobótka z Reszla.

Pamiętam, że z nerwów chorągiewka w ręku mi latała, widząc to pan Alojzy powiedział: „Słuchaj, młodzieńcze, ty tylko auty pokazuj i nic więcej. Za spalone się nie bierz, bo zaraz wszyscy będą mieli pretensje”.
W ten sposób ja, wyrośnięty chłopak z Bartoszyc, zostałem asystentem najwybitniejszego polskiego sędziego, który za kilka lat, a dokładnie w 1978 roku, podczas Mundialu w Argentynie jako arbiter główny poprowadził mecz pierwszej rundy Peru – Iran (4:1)!

Ale piłka nożna nie była moją jedyną sportową miłością, bo muszę wspomnieć jeszcze o piłce ręcznej. Przygoda ze szczypiorniakiem zaczęła się w podstawówce, potem było technikum, no i w trakcie jakichś rozgrywek międzyszkolnych wypatrzył mnie Henryk Kadyszewski, nauczyciel w-f i zarazem trener piłkarzy ręcznych Victorii. Tak zaliczyłem epizod jako bramkarz swego ukochanego klubu, długo to nie trwało, ale kolejny raz przeżyłem wspaniałe chwile.
Warto przypomnieć, że w najlepszych czasach Victoria była solidnym drugoligowcem, o czym świadczy 5. miejsce wywalczone w 12-zespołowej grupie. Niestety, z powodów finansowych klub ostatecznie został wycofany z rozgrywek.
Obecnie jestem na emeryturze, mam więc trochę wolnego czasu, stąd pomysł na opisanie swoich wspomnień związanych z bartoszyckim sportem.
ZBIGNIEW KOBUSZEWSKI

Wspomnienia w wersji elektronicznej można przesyłać na sport@gazetaolsztynska.pl lub listownie na adres redakcji „Gazety Olsztyńskiej” z dopiskiem „dział sportowy”