Adam Zejer: Turcja to fajny kraj do życia i grania w piłkę

2019-01-31 14:00:00(ost. akt: 2019-01-31 14:36:22)
Zagłębie Lubin. Adam Zejer klęczy w środku pierwszego rzędu

Zagłębie Lubin. Adam Zejer klęczy w środku pierwszego rzędu

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Wychowanek Stomilu Olsztyn, lewa noga, ponadprzeciętne umiejętności, mistrz Polski, mistrz Turcji, reprezentant kraju... O osiedlowym graniu, początkach w Stomilu, piłkarskich przyjaźniach, kulisach transferów i grze przeciwko Romario opowiada Adam Zejer.
- Jak wyglądały twoje piłkarskie początki?
- Urodziłem się w Olsztynie przy ulicy Mazurskiej. Pamiętam, że nie miałem w domu zbyt wielu zabawek. Miałem dokładnie trzy i były to trzy... piłki. Była jeszcze rakietka do tenisa stołowego, ale ona należała do mojego taty. Praktycznie cały wolny czas spędzało się na podwórku. Gdy tylko wracałem ze szkoły, to jedynie odrabiało się lekcje, ewentualnie robiło jakieś zakupy i szło się na podwórko. Gry w piłkę było w moim dzieciństwie bardzo dużo. W klasie mieliśmy fajną paczkę sześciu zapaleńców. Do szkoły wychodziłem o godzinie 7.15, zaś 15 minut później już graliśmy, dlatego spóźniałem się na lekcje. Graliśmy w piłkę także na każdej przerwie oraz po zajęciach. Gdy wracałem do domu, rzucałem teczkę w kąt, robiłem zakupy i szedłem na osiedle grać dalej.
W Olsztynie funkcjonowały wówczas trzy kluby: Stomil, Warmia oraz Gwardia. Któregoś dnia zrobiłem zbiórkę na podwórku i przeprowadziłem selekcję. Wybrałem pięciu lub sześciu kolegów i razem poszliśmy zapisać się do Stomilu, który ogłosił otwarty nabór do sekcji młodzieżowych. Pojawiło się około stu dzieciaków, ale dziewięćdziesięciu dziewięciu trener Józef Blank pogonił do domu. Zostałem tylko ja. To była dopiero selekcja (śmiech). Miałem wtedy 12 lat.
- Dlaczego wybrałeś Stomil?
- Bo grał wtedy w III lidze, natomiast Warmia i Gwardia tylko w lidze okręgowej. Ponadto chodziłem na mecze Stomilu, który nie miał jeszcze własnego stadionu, dlatego domowe mecze rozgrywał na obiekcie Warmii. Mój ojciec, który był uzdolniony ruchowo, grał w piłkę nożną i siatkówkę oraz rzucał oszczepem, chciał mnie zapisać do Gwardii, ale tak długo zwlekał z decyzją, że w końcu sam zapisałem się do Stomilu. I dobrze zrobiłem.
- Z jakimi drużynami rywalizowaliście w juniorach?
- W Olsztynie to były Warmia i Gwardia, a poza tym m.in. graliśmy z Gwardią Szczytno i Granica Kętrzyn. Generalnie były to drużyny z naszego województwa. Na mecze jeździliśmy autobusem nazywanym „ogórkiem”. Znajdowały się w nim najczęściej dwie ekipy: trampkarzy młodszych i starszych lub juniorów młodszych i starszych. Dostawaliśmy diety w wysokości 40 złotych, rozgrywaliśmy dwa spotkania i wracaliśmy do domu.
- Pamiętasz swoje pierwsze buty i piłkę?
- Korkotrampki, rozmiar 5,5. Pani Maria, która opiekowała się magazynkiem, zawsze trzymała dla mnie takie korkotrampki. Piłka była biała, miała taką powłokę, dzięki której nie namakała podczas deszczu. Cały sprzęt: korki, piłkę i torbę za darmo dostawaliśmy z klubu. Obozy także były darmowe.
- Wspomniałeś, że chodziłeś na mecze Stomilu. Któremu piłkarzowi przyglądałeś się najbardziej?
- Zbyszkowi Kubelskiemu, bo imponowała mi jego technika, poza tym sposób poruszania się po boisku oraz dokładne podania. Dynamika Jerzego Osowskiego, prawego skrzydłowego, też robiła spore wrażenie. Każda jego akcja przeprowadzana była na pełnej szybkości. Troszkę ta piłka nożna odbiegała od dzisiejszej, ale akcje były bardzo dynamiczne i jednocześnie fajne dla oka. Nie grało się do tyłu, tylko konkretnie, szybko i do przodu.
- Co jeszcze pamiętasz z tych czasów?
- Na przykład to, że u trenera Blanka byłem jedynie na trzech treningach od środy to piątku, bo już w poniedziałek zostałem przesunięty do trampkarzy starszych. Tam trenerem był Jan Woźnica. W jego drużynie grałem pół roku, po czym trafiłem do juniorów młodszych, gdzie grali zawodnicy starsi o rok. Zaczynałem jako lewy pomocnik. To taka naturalna pozycja na boisku, ponieważ byłem graczem lewonożnym. Jednak gdy nieco piłkarsko okrzepłem i ograłem się, wtedy dojrzano u mnie niezłe dogrania i zostałem przesunięty na środek pomocy.
- Czy któryś z chłopaków, z którymi grałeś w drużynach młodzieżowych, zaistniał w seniorskiej piłce?
- Jarek Bako, który był rok młodszy. Miał wspaniałe warunki fizyczne i kiedy ukończył 18 lat, przyjechał po niego Jan Tomaszewski. Tak Jarek trafił do pierwszoligowego ŁKS Łódź i zaczął tam bronić. Była to niespotykana sytuacja, bo bramkarz musiał być w tamtych czasach po prostu doświadczony, a Bako jako młody człowiek już bronił na wysokim poziomie. Nie ukrywam, że trochę mu zazdrościłem.
- Jak wyglądało twoje przejście z drużyn juniorskich do seniorów?
- Miałem wtedy 16 lat. Trenerem drugiej drużyny Stomilu był Józef Łobocki, który zawołał mnie podczas jednego z treningów. Zmierzył mnie, chociaż sam do najwyższych nie należał, po czym powiedział: „Ty mały jesteś. Jutro u mnie”. Zabrał mnie na mecz do Lidzbarka Warmińskiego, gdzie zadebiutowałem w seniorach i wygraliśmy 1:0. Bardzo miło wspominam tamte chwile.
- Kto grał wtedy w drużynie seniorów Stomilu?
- W pierwszym zespole byli: Jasiu Kozakiewicz, Jasiu Machola, Leszek Pawlus, Krzysiek Iwanowski, Marek Bieksza, Bodzio Michalewski, Romek Suwiński, Darek Matusiak, Zbyszek Wojnicki, Marian Mierzejewski, Marek Krzemień. Wprawdzie była to tylko drużyna trzecioligowa, ale generalnie „paka” była fajna. Graliśmy wtedy już na nowym stadionie Stomilu przy al. Piłsudskiego, który został zbudowany na dożynki w 1978 roku. Nowy obiekt robił w tamtych czasach spore wrażenie, zwłaszcza jak z piachu przy Gietkowskiej przeniosło się na zieloną murawę.
- Pamiętasz jakiś konkretny mecz z tamtych czasów?
- Z Wigrami Suwałki, bo zdobyłem trzy bramki. Trenerem Wigier był wtedy Grzegorz Szerszenowicz, z którym po paru latach spotkałem się w Zagłębiu Lubin.
- Miałeś jakąś ciekawą historyjkę, która ci się przydarzyła, ale jeszcze nikomu o niej nie wspominałeś?
- Jest parę takich historii. Oto jedna z nich. Ze względu na deszcz lub inne okoliczności pojechaliśmy na trening do Klewek. Ćwiczyliśmy z bramkarzami sytuacje sam na sam na połowie boiska, trenerem był Józef Łobocki, a w bramce stał doświadczony Jasiu Kozakiewicz. Była moja kolej. Udaję, że strzelam lewą nogą, robię zamach, Jasio rzuca się na prawy bok, ja biorę piłkę „pod siebie”, udaję, że strzelam prawą nogą, Jasio się rzuca na lewy bok, a ja z powrotem przełożyłem piłkę na lewą nogę, lecz nie zdążyłem już oddać strzału, bo... dostałem kopa w tyłek za to, że śmiem „tarzać” doświadczonego bramkarza. Trener bacznie przyglądał się całemu zdarzeniu i kiedy Jasiek „wypłacił” mi tego kopniaka, odwróciłem się w jego stronę, a wtedy Łobocki ostentacyjnie odwrócił się do mnie plecami, chociaż tam, gdzie teraz patrzył, nikogo ani niczego nie było (śmiech). W ten sposób nauczyłem się szacunku do starszych zawodników.
- Jak z trzecioligowego Stomilu trafiłeś do Zagłębia Lubin?
- Moje marzenia cały czas były związane z I ligą, czyli obecną Ekstraklasą. W transferze pomógł mi łut szczęścia, bo obserwował mnie Alojzy Jarguz, który po prostu wsadził mnie w samochód i zawiózł do Lubina. Miał tam kontakty, zresztą kto wtedy nie znał w światku piłkarskim Alojzego Jarguza? Była to znana i ceniona postać, dzięki której znalazłem się w Zagłębiu. Po prostu uznał, że nadaję się, by grać wyżej. Było to w grudniu 1985 roku.
- Miałeś jakieś testy?
- Nie, następnego dnia poszedłem na trening i po kilku rozmowach podpisałem kontrakt. Grzegorz Szerszenowicz, który był trenerem Zagłębia, na „dzień dobry” zapytał mnie o wiek. Odpowiedziałem, że mam 23 lata, a on na, że przyszedłem „pięć lat za późno”. Myślał pewnie, że w tym wieku już się piłkarsko nie rozwinę. W pierwszym sezonie w Lubinie nie grałem zbyt wiele, ale byłem cierpliwy. Po prostu potrzebowałem czasu na aklimatyzację, musiałem się z tym wszystkim oswoić. Pamiętajmy, że ówczesna I liga była dosyć mocna, ponieważ grali w niej wszyscy najlepsi polscy piłkarze, gdyż za granicę można było wyjechać dopiero na piłkarską emeryturę.
- W sezonie 1990/91 Zagłębie zostało mistrzem Polski. Z kim wtedy rywalizowaliście o to miano?
- Ostatecznie o cztery punkty wyprzedziliśmy Górnika Zabrze oraz Wisłę Kraków. W przedostatniej kolejce graliśmy z Zawiszą Bydgoszcz. Po 15 minutach przegrywaliśmy 0:1, a żeby zdobyć tytuł, musieliśmy co najmniej zremisować. Ostatecznie wygraliśmy 2:1 i mogliśmy się cieszyć ze zdobycia mistrzostwa. Zresztą moje ostatnie trzy sezony, w których grałem dla Zagłębia, były super. Wtedy trenerem był Stanisław Świerk, który objął zespół, gdy graliśmy na drugim szczeblu rozgrywkowym w sezonie 1988/1989. Muszę pochwalić Zagłębie, bo pomimo spadku w klubie nikt się nie załamał, nikt nie panikował. Pozbyto się starszych zawodników, część wyjechała za granicę, no i dokupiono czterech dobrych piłkarzy: Kudybę, Górę, Wójcika i Machaja. Trener Świerk bardzo dobrze poukładał zespół i w cuglach awansowaliśmy do I ligi
(Zagłębie miało 8 punktów przewagi nad Zawiszą Bydgoszcz, który też awansował - red). A już w drugim sezonie po awansie zdobyliśmy mistrzostwo (pierwszy sezon po awansie Zagłębie zakończyło na drugim miejscu - red.).
- Długo świętowaliście zdobycie mistrzostwa?
- Oj, długo nam to zajęło, bo chyba ze dwa dni (śmiech). Ale to było normalne, świętowanie odbyło się raczej we własnym gronie, nie było żadnych parad z odkrytym autobusem. Muszę powiedzieć, że w swoim gronie czuliśmy się bardzo dobrze, więc po każdym meczu było to świętowanie.
- Jako piłkarz Zagłębia zadebiutowałeś w reprezentacji Polski...
- W latach 1987-1991 udało mi się zagrać w kadrze pięciokrotnie. Zadebiutowałem w spotkaniu z NRD, a selekcjonerem był wówczas Wojciech Łazarek. Mecz odbył się w Lubinie, wygraliśmy 2:0, a ja zagrałem 25 minut.
- Pięć występów to chyba trochę mało?
- Wydaje mi się, że chyba akurat na tyle było mnie stać. Zagrałem w kadrze tylko w meczach towarzyskich, bo byłem po prostu solidnym ligowcem i zastępowałem piłkarzy grających za granicą, którzy na sparingi nie byli powoływani.
- Wróćmy więc do klubu, bo po zdobyciu mistrzostwa Polski pojawił się transfer do Besiktasu.
- Zaproponował mi to Jerzy Kopa, ówczesny trener... Lecha Poznań. A że Marian Putyra, szkoleniowiec Zagłębia, nie miał nic przeciwko temu, więc Kopa „nadał temat” komu trzeba. Kiedy byliśmy w Szwajcarii na obozie z Zagłębiem, przyjechał po mnie Turek mieszkający w Niemczech, z którym polecieliśmy do Stambułu. Nie znałem ani języka angielskiego, ani niemieckiego, tylko polski. Ledwie zdążyłem pożegnać się z chłopakami z drużyny, wziąłem torbę z rzeczami i wyruszyliśmy w podróż. Jarek Bako już tam był, ponieważ Zagłębie sprzedało nas w „pakiecie”, no i rozpoczęły się rozmowy kontraktowe. W rozmowach towarzyszył mi tłumacz. Razem z Jarkiem zostaliśmy, mówiąc delikatnie, „skręceni”, ponieważ umawialiśmy się na inne pieniądze. Oni jednak tę kwotę zbili.
- Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie z nowym zespołem?
- Było zaskakujące, bo tam mężczyźni podczas powitania podają sobie ręce i dotykają się policzkami. Byłem zdziwiony takim powitaniem, ale musiałem to zaakceptować. Inny kraj, inna kultura. W związku z tym, że Jarek znał troszeczkę angielski, ja postanowiłem uczyć się języka tureckiego. Do końca mi się to nie udało, ale parę słów się nauczyłem i byłem w stanie się jakoś dogadać.
- Jak zatem wyglądało twoje pierwsze zetknięcie z tureckimi kibicami?
- Na stadionie w Stambule do szatni schodziło się w dół, a nad szatniami były trybuny. Niektórzy kibice byli już godzinę przed meczem, no i kiedy zaczęli tupać, to nam włosy „stawały dęba”. To był mecz pierwszej i drugiej drużyny Besiktasu z okazji otwarcia sezonu. Istnieje taka tradycja, że przed sezonem zabijana jest owca i z jej krwi robi się znak na czole. Ma to przynieść szczęście. Myślałem, że tę krew będziemy pić, ale na całe szczęście robiono tylko te znaki. Dla mnie wielkim szokiem było, że na spotkaniu pierwszej i drugiej drużyny był wypełniony cały stadion.
- Z Besiktasem zdobyliście mistrzostwo Turcji.
- Tak, a ja zagrałem w 12 spotkaniach, więc jakąś małą cegiełkę do tego sukcesu dołożyłem.
- Dlaczego po sezonie postanowiłeś zmienić klub?
- Bo uważałem, że grałem za mało. Dlatego postanowiliśmy się rozstać i trafiłem do Gaziantepsporu, gdzie już grałem „od deski do deski”, z tym że to był już zupełnie inny „rozmiar kapelusza”. Tam najważniejszym celem było utrzymanie, co ostatecznie się udało.
- Co w Turcji jeszcze cię zaskoczyło?
- Na przykład któregoś dnia z konsulatu zadzwoniła do nas zaprzyjaźniona kobieta, która nas ostrzegła, żebyśmy nie wychodzili z domu, gdyż istnieje zagrożenie, że może być podłożona bomba pod jakiś samochód. Podczas Ramadanu muzułmanie mogą jeść tylko w określonym czasie i ten posiłek musi im wystarczyć na cały dzień. Myślałem, że przed meczem walą w bębny, aby nas obudzić, byśmy byli niewyspani i nieprzygotowani do meczu, jednak okazało się, że był to sygnał dla muzułmanów, że mogą spożyć posiłek. W Gaziantepie spotkałem się też z inną nietypową sytuacją: zostaliśmy zaproszeni przez prezesa na kolację, na której były jego żona i… kochanka! Widziałem też, jak drugi trener Gaziantepsporu szedł sobie z papierosem w ustach, a tuż za nim podążała jego żona z dwójką dzieci i… pełnymi torbami zakupów. Powiedziałem do niego, że w Polsce to niemożliwe, on zaś na to, że u nich to normalne.
- Po tureckich wojażach trafiłeś do Niemiec.
- Konkretnie do trzecioligowego VfL Herzlake. Trafiłem tam w wieku 30 lat, jednak chciałem już wrócić do Stomilu. Już wcześniej założyłem sobie taki plan, że wrócę do Olsztyna, co ostatecznie mi się udało. Aczkolwiek nie spodziewałem się tego, że w Olsztynie będzie I liga, bo kiedy odchodziłem, to Stomil był w III lidze. Byłem pod wrażeniem, ale zanim wróciłem do Olsztyna, to pojechałem na rok do Niemiec. Totalna amatorka, cztery treningi w tygodniu od 18 do 20, a w weekend mecz. Nie czułem się tam zbyt dobrze.
- No to wróciłeś do Stomilu.
- Trenerem był Bogusław Kaczmarek. To był pierwszy sezon w I lidze Stomilu. Chciałem wrócić, trener mnie chciał, klub także, więc dogadaliśmy się bardzo sprawnie. W tym czasie moja córka musiała zostać zapisana do szkoły, więc wszystko fajnie zatrybiło. Po roku Kaczmarka zastąpił Ryszard Polak. U obu szkoleniowców grałem regularnie, ale w trzecim moim sezonie po powrocie zespół objął Jerzy Masztaler i przestałem grać. Te pierwsze dwa lata będę bardzo fajnie wspominał. Prawie wszyscy gracze, którzy wywalczyli awans, pochodzili z Olsztyna i okolic. Z niektórymi się znałem, niektórych pamiętałem, np. Andrzeja Jankowskiego, Andrzeja Biedrzyckiego, Waldka Ząbeckiego, więc nie miałem żadnych problemów z aklimatyzacją. Na szczyt wchodzili wówczas Tomek Sokołowski i Sylwek Czereszewski. W ataku był Czarek Baca, Jasiu Prucheński i Andrzej Jasiński. Bardzo fajny zespół. Bardzo urzekło mnie też to, że na mecze chodziło tak wielu kibiców. Było dla kogo grać.
- Jednak odszedłeś ze Stomilu. Dlaczego?
- Do Warmii Olsztyn odszedłem po konflikcie z Jerzym Masztalerem. Warmia grała wtedy w III lidze, ale zaraz wywalczyliśmy awans. Potem grałem dla Świtu Nowy Dwór Mazowiecki, z którym także awansowałem z III ligi. Następnie występowałem w barwach Polonii Lidzbark Warmiński. Wygraliśmy wojewódzki Puchar Polski, w finale pokonując 1:0 Granicę Kętrzyn po mojej bramce z rzutu wolnego, która była jedną z piękniejszych zdobytych przeze mnie. Z Polonią także wywalczyliśmy awans. Trenerami w Lidzbarku Warmińskim byliśmy wspólnie z Czesławem Żukowskim, natomiast potem zespół objął Jerzy Budziłek. Po zwycięstwie w wojewódzkim pucharze mieliśmy okazję zmierzyć się z Lechią Gdańsk. No i co? Adam Zejer, ponad 30 metrów do bramki i 1:0! Uderzenie lewą nogą, piłka wpadła idealnie. Prowadziliśmy 1:0, jednak ostatecznie ulegliśmy 1:3, ale były emocje. Bardzo mile wspominam ten czas, dobrze się tam czułem. Zresztą mam dobre wspomnienia z każdego z klubów, w którym grałem. Po awansie z Polonią do III ligi, zagrałem w niej rundę jesienną. Na wiosnę zaś, mając 39 lat, Stomil ściągnął mnie z powrotem. Cały czas myślałem o tym powrocie i bardzo tego chciałem. Niestety, wraz ze Stomilem spadliśmy z ligi, a ja wchodziłem często tylko w końcówkach spotkań.
- W swoich dobrych latach miałeś okazję zagrać w europejskich pucharach...
- Tak, cztery razy. W Pucharze UEFA z Zagłębiem dwukrotnie przegraliśmy 0:1 z Bologną, ale wstydu nie przynieśliśmy. Graliśmy z nimi niemalże jak równy z równym, jednak kluczowe okazało się doświadczenie Włochów. Wtedy na lewej obronie w drużynie włoskiej grał Antonio Cabrini, mistrz świata z 1982 roku, więc dla nas to była przyjemność zagrać przeciwko takiemu zawodnikowi. Podczas tego dwumeczu wydarzyła się taka oto sytuacja: ścigałem się z dwoma środkowymi obrońcami, miałem piłkę przy lewej nodze, oni „wzięli mnie w kleszcze”, a jeden z nich uderzył mnie łokciem w brzuch. Zgiąłem się w pół, zabrakło mi oddechu, po czym obróciłem się w kierunku arbitra i rozłożyłem ręce, ten jednak też rozłożył ręce i... kazał grać dalej. Pozostałe dwa spotkania zagrałem już w barwach Besiktasu. Mierzyliśmy się z PSV Eindhoven w rozgrywkach Champions League, bo Besiktas sezon wcześniej zdobył mistrzostwo Turcji. Był to dwumecz, ponieważ wtedy nie było fazy grupowej. U siebie zremisowaliśmy 1:1, natomiast na wyjeździe przegraliśmy 1:2. W PSV grali wtedy: Eric Gerets, Gerald Vanenburg, a przede wszystkim Brazylijczyk Romario, mistrz świata z 1994 roku. Patrzyłem na niego z podziwem i szacunkiem. Cztery występy, cztery przyzwoite, pomimo przegranych dwumeczów. Są wspomnienia.
- Masz jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
- Besiktas. Do tego bym wrócił, bo Turcja to fajny kraj do życia, a zainteresowanie futbolem przez media i kibiców jest ogromne. Zabrakło mi tam bycia takim prawdziwym liderem, chociaż byłem wtedy przygotowany na to, by pełnić taką rolę.
Mariusz Bojarowski i Emil Wojda
* Autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej. Na stronie wmzpn.pl dostępny jest pełen zapis wywiadu.




Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. robert #2673558 | 178.235.*.* 1 lut 2019 14:26

    fajne czasy i ludzie, pamiętam Stomil z tamtych lat

    odpowiedz na ten komentarz