Na to nigdy nie jest za późno

2019-01-29 11:00:00(ost. akt: 2019-01-29 11:25:23)
Mistrzowie Europy w bojerach: Zuzanna Rybicka z ChKŻ Chojnice oraz Jarosław Radzki z Warmii Olsztyn

Mistrzowie Europy w bojerach: Zuzanna Rybicka z ChKŻ Chojnice oraz Jarosław Radzki z Warmii Olsztyn

Autor zdjęcia: mat. prasowe PZŻ/Gwidon Libera

- Czy to drogi sport? Tak, bo dobry sprzęt kosztuje: wszystko jest liczone w tysiącach euro. Ale to pasja, tu nie wszystko da się przeliczyć na kasę — mówi Jarosław Radzki z Warmii Olsztyn, nowy mistrz Europy w bojerowej klasie DN.
— Ledwie opadł „kurz” po mistrzostwach Europy, a pan znów wyruszył na lód, tym razem na Puchar Floty Polskiej DN na Niegocinie. Nie miał pan ochoty trochę odetchnąć?
— Bojery to jest moja pasja, która daje mi tyle radości, że jak jest możliwość pościgania się, to z tego korzystam i tyle. Pewnie, że człowiek jest fizycznie zmęczony, ale ta „zabawa” sprawia taką przyjemność, że przynajmniej głowa jest wypoczęta (uśmiech).

— A u pana ten „ciąg” na lód jest teraz pewnie tym większy, że za panem zawody życia: zwycięskie mistrzostwa Europy.
— Zgadza się. W naszym bojerowym światku jestem rozpoznawalny już od dość dawna, ale do tej pory bywało tak, że udawało mi się wygrać najwyżej jakiś pojedynczy wyścig. Bo a to jakaś awaria sprzętu, a to błędne podejście do zawodów, no i tak naprawdę aż do tej pory nigdy nie miałem takiego trofeum. Dopiero teraz udało się to zmienić. Jakoś tak na spokojnie podszedłem do tych zawodów i... widocznie byłem odpowiednio przygotowany, bo udało mi się wygrać. I fajnie, bo dopisać swoje nazwisko do grona tych wszystkich mistrzów jest bardzo miło.

— Gdy mistrzostwa wygrywa zawodnik, który wcześniej nigdy nie stał na podium takiej imprezy, to można mówić o niespodziance. Pana też zaskoczyło to zwycięstwo?
— Tak jak pan powiedział, to moje pierwsze podium i pierwszy medal w zawodach takiej rangi, więc pewnie, że jest to jakaś niespodzianka. Co prawda, każdy jedzie bić się o najwyższe laury, ale jednak trzeba by było do tego przywyknąć. W samym Olsztynie mamy tylu znakomitych żeglarzy, że jak spotkamy się wszyscy na treningu i w takim gronie jeździ się w czołowej piątce, to później śmiało można liczyć na medale mistrzostw świata czy Europy.

— Tytuł trafił w godne ręce, bo poza pierwszym wyścigiem, który zresztą poszedł do odrzutki (10. miejsce – red.), w pozostałych sześciu ani razu nie zszedł pan poniżej czwartego miejsca! Imponujące.
— No, tak, a jedno z tych dwóch czwartych miejsc było w ostatnim wyścigu, kiedy żeglowałem już zupełnie na spokojnie, bo wiedziałem, że ta czwarta pozycja daje mi tytuł. Jechałem nawet na nieco wyższym miejscu, ale już nie musiałem się bić „na noże” z przeciwnikami...

— Miał pan wyliczone, co trzeba zrobić w ostatnim wyścigu, żeby zdobyć złoto?
— Ja jestem zawodnikiem, który raczej mało wylicza. W każdym cyklu regat wychodzę na lód i staram się dać z siebie wszystko. Uważam, że to jest żeglowanie fair i tyle. Czasami to, że ktoś odpuści wyścig, powoduje, że inni z tego korzystają i zmienia się kolejność. To niestosowne i niefajne.

— Do samego końca nie było wiadomo, kto stanie na podium, a jak się spojrzy, gdzie wylądował prowadzący po dwóch dniach Michał Burczyński z AZS UWM (zakończył ME na piątej pozycji — red.), to można powiedzieć, że naprawdę się działo...
— No, tak, ale u nas, zawodników każdy jest skupiony na sobie i swojej jeździe. A takie roszady w klasyfikacji czasami wynikają z tego, że podejmuje się jakieś szalone kroki, które tylko z boku wydają sie nielogiczne. Później inni się z tego cieszą... Współczuję Michałowi, który jest znakomitym żeglarzem, ale tym razem, niestety, mu nie poszło. Może dlatego, że warunki nie były zbyt sprzyjające do tego, żeby mógł utrzymać prowadzenie. Pewnie, to przykre: prowadzić po dwóch dniach rywalizacji, a na koniec spaść gdzieś poza podium. Ja taką sytuację przeżywałem w tamtym roku i teraz starałem się nie popełnić takich samych błędów.

— Mógłby pan to rozwinąć?
— Rok temu na półmetku mistrzostw świata, czyli po czterech z zaplanowanych siedmiu wyścigów, byłem wicemistrzem, tylko za Karolem Jabłońskim. Wydawało się, że to będzie pozycja pewna do utrzymania, bo inni zawodnicy zdecydowanie gorzej sobie radzili. Po ostatnich trzech wyścigach okazało się jednak, że zakończyłem te zawody na... dziewiątym miejscu.

— Na Śniardwach tym razem wiało raczej słabo i tor był ciężki, ale pan świetnie sobie radził w takich warunkach...
— Udało mi się pożeglować (uśmiech). A najpierw udało się dobrać taki sprzęt, że możliwa była tak szybka żegluga. Ważne, że cały czas żeglowałem na równym poziomie, co dało ten sukces.

— I co dalej z tak pięknie rozpoczętym sezonem? W połowie lutego w USA są mistrzostwa świata...
— Tak i po sukcesie w mistrzostwach Europy narodził się pomysł, żeby jednak wystartować za Oceanem. Mimo że pierwotnie tego nie planowałem, także dlatego, że prowadzę własny biznes i mam trochę rzeczy do ogarnięcia. Jest to trochę na wariackich papierach robione, ale możliwe do zrealizowania, więc potwierdzam: szykuję się na wyjazd na MŚ. Czasu do zawodów jest mało, a spraw organizacyjnych do „przepchnięcia” mnóstwo: poczynając od wysłania sprzętu, co logistycznie jest sporym przedsięwzięciem, a na zdobyciu wizy kończąc. Mam nadzieję, że we wtorek dostanę takową i będę mógł wziąć udział w mistrzostwach.

— Skoro jest pan jednym z większych rutyniarzy w bojerowym światku, to proszę przypomnieć, jakie były te początki.
— Pierwsze kroki w żeglarstwie stawiałem chyba w 1980 roku, więc rzeczywiście: doświadczenie jakieś mam (Jarosław Radzki urodził się w 1969 r. — red.). Co się bardzo przydaje w konfrontacji z młodością, która bywa nieprzewidywalna, szalona i obarczona błędami. W każdym razie: latem było żeglarstwo wodne, a zimą pchaliśmy bojery po jeziorze, po zaspach i wszyscy mieli z tego frajdę (uśmiech). Zaczynałem tę „zabawę”, jako harcerz, w Harcerskim Ośrodku Wodnym, a później trafiłem do naszego słynnego klubu Warmia Olsztyn i, z małą przerwą na Juvenię, tak już zostało...
Piotr Sucharzewski