Już zeszło ze mnie ciśnienie

2018-11-24 12:00:00(ost. akt: 2018-11-23 18:29:51)
Maciej Sarnacki w Hadze

Maciej Sarnacki w Hadze

Autor zdjęcia: www.ijf.org

- O medale jest trudno, bo konkurencja jest wielka. Ale w końcu się doczekałem — uśmiecha się 31-letni Maciej Sarnacki z Gwardii Olsztyn, najwyżej notowany polski judoka na świecie, ostatnio trzeci w Grand Prix w Hadze (kat. +100 kg).
— Trochę się pan naczekał na to pierwsze „zagraniczne” podium w tym roku (w kraju Maciej Sarnacki zdobył kolejny tytuł mistrza Polski — red.)...
— No, tak. Można powiedzieć, że wróciłem z dalekiej podróży, bo tych startów było sporo, ale brakowało jakiegoś medalu. A jest o nie naprawdę trudno, bo konkurencja w mojej wadze jest bardzo duża. O czym świadczy choćby to, że wicemistrz świata z zeszłego roku, David Moura z Brazylii, w tym sezonie jeszcze nie stał na podium... A ja czekałem, czekałem i w końcu się doczekałem (uśmiech).

— W 2018 „przyczepiły się” do pana siódme miejsca: był pan siódmy w Grand Slamach w Paryżu i Abu Dhabi, mistrzostwach Europy w Tel-Awiwie i turnieju Grand Prix w Cancun.
— To prawda, a ten mój poprzedni raz na podium międzynarodowych zawodów był rok temu w... Hadze, gdzie zająłem wtedy drugie miejsce. Wygląda więc na to, że zamknąłem „cykl” od Hagi do Hagi.

— Ale zanim do tego doszło, spotkała pana niemiła niespodzianka, bo chyba tak trzeba określić przegraną na dzień dobry z Włochem Vinzenzo D'Arco.
— Jestem daleki od oceniania sędziów, ale... Zacząłem tę akcję, przeciwnik wylądował na plecach, ja się przez niego przetoczyłem, choć moje plecy nawet nie dotknęły maty, a sędziowie ocenili to jako ippon dla niego. Wiem, że nie należy się kłócić, bo wiadomo, jak jest: sędziowie rozmawiają ze sobą i kto się awanturuje, ten zostaje zapamiętany. No, więc szybko wstałem i zszedłem z maty, choć przyznaję, że w pierwszej chwili byłem mocno zdenerwowany. Ale po pięciu sekundach skupiłem się na następnej walce, już w repasażach.

— Przegrana w takich okolicznościach chyba jeszcze bardziej pana zmotywowała przed następnymi walkami.
— Tak było, a najpierw walczyłem z mocnym Ukraińcem Andrijem Kolesnykiem, który jest trudnym do rzucenia chłopakiem, a który niedawno drugi czy trzeci raz wygrał w Gliwicach turniej mistrzów „O złoto Shoguna”. I ta walka też tak nie bardzo się zaczęła: najpierw dostałem, nie wiem skąd, karę za wyjście poza matę, a później kolejną za to, że rzekomo blokowałem jego uchwyt. Pomyślałem, że gorzej być nie może i że trzeba go rzucić, bo dzisiaj jakoś nie sprzyja mi szczęście u sędziów. No i tak zrobiłem: skończyło się na rzucie i zwycięskim trzymaniu.

— Co nastąpiło dosłownie w ostatnich sekundach pojedynku...
— Bo taka jest moja taktyka. Generalnie, mam dużo wytrzymałości, więc daję się wyszaleć przeciwnikom, czekam na dogodny moment i tuż przed końcem robię akcję. Jest dużo symptomów, które podpowiadają mi, kiedy najlepiej przystąpić do ataku: ja słyszę oddech rywala, czuję jego bicie serca, widzę, jak się zachowuje i oceniam, czy przeciwnik jest już „gotowy” na mój atak. A najpierw markuję akcję, żeby zobaczyć, w którą stronę gorzej reaguje. Tak że ja tych bodźców odbieram bardzo dużo i staram się je „czytać” na bieżąco. Wiem, że jeżeli bym spróbował tego mocnego ataku na minutę do końca, to mógłbym go wtedy nie rzucić, ale wyczekałem z tym do ostatnich 30 sekund i udało się. Jeżeli na 10 sekund przed końcem jest remis, to wtedy jest bardzo dobry moment do ataku, bo często przeciwnik myśli już o dogrywce i spada jego czujność. No i nie ma już czasu na to, żeby odpowiedzieć swoją akcją...

— W pojedynku o brąz stanął pan naprzeciwko zawodnika gospodarzy Jura Spijkersa...
— Co już samo w sobie stanowiło wyzwanie, bo niósł go gorący doping trybun. To zawodnik młodego pokolenia i wcale nie jakaś anonimowa postać, bo stał już na podium i w Grand Prix, i na Grand Slamie, a tego dnia pokonał już wicemistrza olimpijskiego z Pekinu, Aleksandra Michajlina z Rosji. Widziałem, że mocno się napalił na tę walkę. Długo się rozgrzewał w sali rozgrzewkowej, chyba ze 45 minut, a było strasznie zimno w tej sali. A ja jak stary lis: położyłem się na wielkiej poduszce, przykryłem jakimiś judogami, tata poprzykrywał mnie też jakimiś starymi dresami i jak bezdomny leżałem i czekałem na swoją kolej (uśmiech). To też jest bardzo ważne: żeby dobrze wycyrklować czas rozgrzewki. Bo jak zaczniemy za wcześnie, to rozgrzewka niepotrzebnie się przedłuży.

— Wróćmy jednak do walki.
— Holender wyszedł na mnie mocno nabuzowany, a moja taktyka była podobna: przetrzymać dwie minuty i dać mu się wyszaleć. Wiedziałem, że on od razu rzuci wszystkie karty na stół, więc musiałem „tylko” poczekać na właściwy moment. A ten nastąpił szybciej niż myślałem: zaczął się szarpać, zainicjował mocny atak, który wybroniłem, a że kartka za pasywność dla mnie wisiała już w powietrzu, więc wiedziałem, że muszę zaatakować. Lekko go pchnąłem, żeby zobaczyć, czy zareaguje, on postawił opór, a ja ustąpiłem, żeby zwyciężyć — jak to się mówi w judo — podstawiłem mu nogę i techniką Sasae-Tsuri-komi-ashi wygrałem na ippon.

— I ucieszył się pan niczym młody, wchodzący na arenę międzynarodową, judoka.
— Ucieszyłem się, bo przez ten rok tyle było wyjazdów, startów, obozów, treningów i ciągle bez medalu. Każdy mógł się poczuć z tym nieco gorzej... Tak że trochę to ciśnienie ze mnie zeszło i myślę, że w kolejnych startach będzie mi łatwiej. A tak na marginesie, to jest pierwszy medal zdobyty przez reprezentanta Polski pod dowództwem nowego trenera kadry Mirosława Błachnio, z którym — mówiąc dyplomatycznie — niekoniecznie dobrze się dogaduję (uśmiech). Ten medal jest dużą zasługą także mojego taty (Wojciech Sarnacki jest trenerem Macieja w Gwardii Olsztyn — red.), który mocno mnie pobudzał przed walkami i gonił do rozgrzewki (śmiech).

— Dzięki punktom z Hagi zaliczył pan awans w rankingu światowym.
— No, tak, zajmuję teraz piąte miejsce w rankingu światowym i dziesiąte w rankingu olimpijskim. I oby co najmniej tak samo zakończył się też przyszły rok... pes