Moje marzenie? Chciałbym grać w NBA

2018-02-16 09:00:00(ost. akt: 2018-02-16 16:41:37)
— Po kilku latach ciężkiej pracy w Mrągowie, byłem gotów na to, aby zrobić krok wyżej — wspomina swoje początki w koszykówce Michał Kołodziej (z piłką)

— Po kilku latach ciężkiej pracy w Mrągowie, byłem gotów na to, aby zrobić krok wyżej — wspomina swoje początki w koszykówce Michał Kołodziej (z piłką)

Autor zdjęcia: Mariusz Mazurczak

Gra w Mrągowie to jest jedno z moich najlepszych wspomnień — przyznaje 21-letni Michał Kołodziej, wychowanek klubu AS Mrągowo, który niedawno został wypożyczony z Asseco Gdynia do innego zespołu ekstraklasy koszykarzy, Legii Warszawa.
— W niektórych ośrodkach koszykówka uchodzi niemal za świętość, jednak w skali całego kraju przegrywa z piłką nożną. Czemu jako młody chłopak wybrałeś właśnie ten sport?
— Myślę, że w pewnym sensie byłem „skazany” na koszykówkę. Mam na myśli wzrost, który wyróżniał mnie na tle rówieśników (dzisiaj to są 202 cm — red.). Odkąd pamiętam, zawsze byłem „tym najwyższym”, ale na koszykówkę trafiłem... właściwie przez przypadek.

— To znaczy?
— Zanim wziąłem się za kosza, próbowałem sił w wielu innych dyscyplinach: siatkówce, tenisie stołowym, windsurfingu, piłce nożnej... No, ale szczęśliwym trafem wybudowano pod moim blokiem orlika, gdzie po raz pierwszy zacząłem rzucać do kosza. Od razu mi się to spodobało, starałem się systematycznie uczyć nowych elementów koszykówki, aż w końcu nasz animator, Arek Mierkowski — którego korzystając z okazji, serdecznie pozdrawiam — powiedział o tworzącym się klubie AS Mrągowo. Pomyślałem, że warto spróbować. I w ten sposób trafiłem do trenerów Sebastiana Kaczmarskiego i Barłomieja Koziatka.

— Twój talent został dość szybko dostrzeżony i „zgarnęła” cię ekipa potężnego Asseco Gdynia. Ale zanim do tego przejdziemy... Wracasz czasem pamięcią do tych mazurskich czasów?
— No pewnie, bo gra w Mrągowie to jest jedno z moich najlepszych wspomnień (uśmiech). Zwłaszcza ze względu na świetną drużynę. Może wyniki sportowe nie były najlepsze, ale były to nasze pierwsze kroki w poważniejszej koszykówce, więc musieliśmy jeszcze nabrać doświadczenia. Liczyło się jednak to, że mieliśmy fajną, zgraną paczkę, dla której każdy trening i mecz był prawdziwą przyjemnością.

— Jest coś, czego ci brakuje z tamtych czasów?

— Chyba właśnie tej niby beztroskiej koszykówki. Naprawdę świetny czas... Oczywiście, nie sposób pominąć mrągowskiej publiczności, która nigdy nas nie zawiodła, choć nie zawsze mieliśmy dobre wyniki.

— W pewnym momencie sielanka się skończyła. Jak trafiłeś do Gdyni?
— Po kilku latach ciężkiej pracy w Mrągowie, byłem gotów do tego, aby zrobić krok wyżej. Postanowiłem, że będę mierzył wysoko i postaram się dostać do wówczas najlepszej możliwej szkoły koszykarskiej, czyli do SMS PZKosz we Władysławowie. Przeszedłem pozytywnie testy i rozpocząłem tam naukę w liceum. Było to spełnienie marzeń, które jednak dość szybko zweryfikowało mnie jako koszykarza.

— Skok na zbyt głęboką wodę?
— Na pewno „zderzyłem się” z dużo bardziej ułożoną koszykówką. Nie miałem zbyt dużego ogrania na takim poziomie, a wymagano od nas wiele. Jak się okazało, spędziłem tam tylko rok. Niczego jednak nie żałuję, bo ten czas pokazał mi, ile jeszcze pracy przede mną, a przy okazji miałem szansę potrenować solidnie z polską elitą młodych koszykarzy. Dużo wyniosłem również od trenerów, jak na przykład od Janusza Kociołka, który pomógł mi znaleźć optymalne w tamtym czasie miejsce na rozwój. Dzięki niemu odbyłem kilka rozmów, po których otrzymałem ofertę od Asseco. I tak znalazłem się w Gdyni.

— W pierwszej drużynie, występującej w Energa Basket Lidze, zagrałeś w tym sezonie tylko cztery mecze. Czego ci zabrakło, aby zagrzać na dłużej miejsce w wyjściowym składzie?
— Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, bo nie chciałbym wchodzić w kompetencje trenerów. Myślę, że tak akurat potoczył nam się sezon: każdy mecz był zacięty, a realna szansa na play-offy poskutkowała tym, że stawiano raczej na bardziej doświadczonych zawodników. Na tym poziomie nie ma miejsca na sentymenty, liczy się wynik.

— Byłeś za to jednym z kluczowych zawodników drugoligowych rezerw (w październikowym meczu ze Stomilem w Gdyni Michał Kołodziej rzucił 13 pkt — red.). I pokazywałeś się tam z na tyle dobrej strony, że postanowiła zawalczyć o ciebie ekstraklasowa Legia...
— Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Dostałem telefon od mojego agenta, który powiedział, że jest możliwość przeniesienia się do Warszawy, z czym wiązałyby się większa liczba minut i poważniejsza rola na boisku. Porozmawiałem z trenerem Asseco i z władzami klubu na temat ewentualnego wypożyczenia, zgodzono się na to, a ja musiałem podjąć decyzję od razu. Postanowiłem, że skorzystam z tej szansy... Cały proces — od rozmów do przeprowadzki — trwał cztery dni.

— Trener warszawian Tane Spasev wypowiada się o tobie bardzo dobrze. W końcu kiedyś mieliście okazję już razem popracować...
— Dobrze się znamy, bo trener Spasev przez dwa lata był szkoleniowcem w Gdyni i to pod jego wodzą w 2015 roku zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski do lat 20. Pod jego skrzydłami bardzo szybko się wówczas rozwinąłem. Tak, mamy bardzo dobre relacje i to był jeden z ważnych argumentów przemawiających za tym, żeby przenieść się do Legii. To ułatwia pracę obu stronom, bo obaj wiemy, czego się po sobie spodziewać (uśmiech).

— Jakie jeszcze widzisz plusy tego transferu? A może są też minusy?
— W sytuacjach, kiedy wymagana jest szybka decyzja, wątpliwości są zawsze. No, ale kluczowe było to, że będę po prostu więcej grał. Potrzebuję tego, aby pójść wyżej ze swoim rozwojem. Minusów nie widziałem i nie widzę. Po przenosinach pojawia się konieczność zmiany przyzwyczajeń, dostosowania się do nowej drużyny i szybkiego poznania nowej taktyki, ale u koszykarzy, i nie tylko, to jest norma.

— Jak przyjęli cię nowi koledzy z drużyny? W końcu niektórzy z nich zyskali rywala do walki o miejsce w pierwszym składzie...
— Przyjęto mnie bardzo dobrze. Wszyscy są dla mnie mili, pomocni i to zaprocentowało tym, że bardzo szybko poznałem od wewnątrz taktykę, zasady, sposób gry Legii. A rywalizacja... Myślę, że to jest bardzo pozytywny aspekt, bo to dzięki rywalizacji na treningach, każdy dąży do tego, aby jak najszybciej podnieść poziom swoich umiejętności. Co później przynosi pozytywne skutki w meczach.

— Z perspektywy czasu: czym się różnią między sobą treningi w Mrągowie, gdyńskim Asseco i stołecznej Legii?
— Każde miejsce, w którym grałem, było inne. W Mrągowie ćwiczyliśmy praktycznie same podstawy, ponieważ dla wielu z nas była to pierwsza styczność z koszykówką w życiu. W Asseco były świetne warunki do treningów: od kadry szkoleniowej po wszystkie obiekty, z których mogliśmy korzystać. Po prostu najwyższy poziom. A połączenie tych dobrych treningów z dużą liczbą rozgrywanych meczów sprawiło, że dosłownie z dnia na dzień robiłem postępy. Z kolei w Warszawie nie ma tylu młodych zawodników co w Gdyni, więc — siłą rzeczy — treningi muszą być prowadzone pod zawodników bardziej doświadczonych. Ale to też daje mi bardzo dużo, poszerza horyzonty. Tak naprawdę jednak, wszędzie można stawać się lepszym. Wystarczy tylko chcieć.

— Jaki cel wyznaczasz sobie jako zawodnik?
— Od kiedy wziąłem się na poważnie za kosza, moim marzeniem i celem jest gra w lidze NBA (uśmiech). Myślę, że każdy zawodnik powinien zawieszać sobie poprzeczkę jak najwyżej, bo tylko w ten sposób można osiągnąć najwięcej. Z drugiej strony: jasne, te marzenia są bardzo ważne, ale zdecydowanie ważniejsze jest to, czy pracujesz codziennie na to, aby je kiedyś spełnić...

Rozmawiał Kamil Kierzkowski