ŻYCIE BEZ CELU JEST BEZ SENSU

2018-02-03 12:00:00(ost. akt: 2018-02-03 12:49:39)
Marcin Konieczny

Marcin Konieczny

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Triathlonista Marcin Konieczny z podolsztyńskich Kieźlin nie zamierza spoczywać na laurach. Jesienią ubiegłego roku został mistrzem świata Iron Man, a teraz chce nim zostać po raz kolejny. — Powrót na kanapę na razie mnie nie interesuje — mówi.
— W październiku został pan na Hawajach mistrzem świata Iron Man w kategorii M-45. Tamten start został już rozłożony na czynniki pierwsze?
— Został. Zresztą wielokrotnie opowiadałem nie tylko o tym, jak wyglądało ostatnie sto metrów, ale również co do tych ostatnich stu metrów mnie doprowadziło.
— Jak dzisiaj patrzy pan na ten start i osiągnięty wynik?
— Przede wszystkim byłem do niego naprawdę bardzo dobrze przygotowany. Sukcesem, obok hartu ducha, motywacji, przełamywania chwilowych kryzysów, było konsekwentne realizowanie planu, który sobie z trenerem założyliśmy. Nie dość, że wiedziałem, jak poszczególne etapy startu, czyli pływanie, jazda rowerem i bieg mają wyglądać, to dodatkowo mocno to przećwiczyłem. Kiedy pojawiał się kryzys fizjologiczny związany z intensywnością wysiłku, nie panikowałem. Na szczęście też w trakcie samych zawodów nie zdarzyły się niezaplanowane historie w postaci na przykład złapania gumy w kole. Jedynie dwa razy coś przykleiło mi się do opony, więc musiałem zatrzymywać się i to odklejać. Niektórzy mówią nawet, że to był nudny start: miałem plan i go po prostu zrealizowałem. Owszem, na trasie fajerwerków nie było, za to były na końcu. Patrząc z perspektywy osiągniętego rezultatu, który w polskim triathlonie jest wynikiem historycznym, mogę powiedzieć, że cel został zrealizowany.
— Jeden został zrealizowany, a kolejny już jest postawiony! To następne mistrzostwo świata, w 2022 roku, już w wyższej kategorii wiekowej. Zresztą tak naprawdę to ono było pańskim celem głównym.
— Jako zwycięzca kategorii M-45 otrzymałem od organizatorów zaproszenie do udziału w tegorocznych mistrzostwach świata, już bez żadnych kwalifikacji. Zdecydowałem, że nie pojadę, przede wszystkim ze względów budżetowych. Nie chcę jednak osiąść na laurach. Chcę wygrać kolejną kategorię, czyli M-50, która od początku mojej kariery triathlonowej jest moim głównym celem. Można powiedzieć, że ubiegłoroczne zwycięstwo było wypadkiem przy pracy, który jednak nie wpływa na realizację celu podstawowego.
— Na pańskim blogu można znaleźć fotografię kartki z postawionymi sobie celami od 2018 do 2022 roku i wspomnianego mistrzostwa świata. Plan na ten rok to maraton w dwie i pół godziny.
— To cel bardzo ambitny. Im człowiek starszy, tym naturalnie robi się wolniejszy. I jak sobie porównuję złamanie dziewięciu godzin w Iron Manie oraz dwóch i pół godziny w maratonie, to ten drugi wynik kosztuje mnie zdecydowanie więcej.
— Jak daleko jest pan od tego 2:30?
— Moja życiówka to 2:34, brakuje mi więc czterech minut. To trochę jak w odchudzaniu, kiedy najtrudniej zgubić dwa ostatnie kilogramy. Postanowiłem sobie, że ten rok to będzie moja ostatnia szansa na 2:30. Podejmę dwie próby: wiosną oraz jesienią. Mam nadzieję, że jeśli nie uda mi się za pierwszym razem, to się nie zniechęcę, bo powoli łapię się na tym, że trening maratoński tyle mnie kosztuje, iż z prawdziwą miłością wracam do treningu triathlonowego.
— Po co panu kolejne wyzwania, plany treningowe? Przecież mistrzem świata już pan został i to nawet wcześniej niż sobie pan zakładał.
— Uważam, że życie bez celu jest życiem bez sensu. I nie ma znaczenia, co tym celem będzie. To może być na przykład przeczytanie określonej liczby książek, ale dla mnie równie wartościowe będzie przeczytanie jednej i to, co nas dzięki niej zainspirowało, wprowadzić w życie. Za każdym razem, gdy rozmawiam z osobami, które podnoszą kwestię motywacji, mówię, że postawienie sobie celu mobilizuje nas do jego osiągnięcia. Wyciąga nas to ze strefy komfortu, w której żyjemy. Prowadząc szkolenia dla menedżerów często uświadamiam im, że tym, co jest najbardziej niebezpieczne dla rozwoju naszych umiejętności, jest zadufanie, powodujące, że znajdujemy się na poziomie „nieświadomej niekompetencji”. To na przykład tłumaczenie w stylu „świat poszedł do przodu i ja ze swoimi kompetencjami nie bardzo już do niego pasuję”. Podobnie jest z celami. Jak podwyższam sobie poprzeczkę lub modyfikuję cel, to zdaję sobie sprawę, że oznacza to dla mnie konieczność rozwoju. Dla mnie sięgnięcie po mistrzostwo świata w 2022 roku będzie powtórzeniem wyniku z 2017, ale w momencie, kiedy będę starszy o pięć lat, kiedy organizm gorzej się będzie regenerował, kiedy będzie wolniejszy.
— W jednym z wpisów na swoim blogu przedstawił pan pięć etapów bycia w treningu. Dla wielu najtrudniejszym jest już ten pierwszy, opisany przez pana jako „kanapa i nieśmiałe marzenia o trenowaniu”. Pan się z tej kanapy ruszył...
— Przeżywając kryzys wieku średniego odwiedziłem salon Hondy, żeby kupić sobie motocykl. Na szczęście moja żona, kiedy wróciła z pracy, zapytała mnie, czy wiem, jaka jest różnica między mężem a kochankiem. Odpowiedź brzmiała - 20 kilogramów. Zdecydowałem się więc coś ze sobą zrobić. Nie to, żebym był osobą otyłą. Nie miałem żadnych problemów wynikających z tego, że mam kilka kilogramów więcej. Moja żona też na to nie narzekała. To było raczej spojrzenie na jakieś wyzwanie przed nami. Dzisiaj podejrzewam, że gdybym wtedy kupił motocykl, to historia pewnie i tak potoczyłaby się w kierunku stawiania sobie bardziej ambitnych celów, tylko związanych z motoryzacją. Pewnie pojawiłyby się wycieczki najpierw po województwie, potem po kraju, potem poza granicami.
— Kto wymyślił hasło „nie ma nie mogę”?
— To filozofia, która ma swoje pochodzenie w powiedzeniu mojej babci. Po moich pierwszych dość intensywnych przygotowaniach do triathlonu usłyszała, że narzekam, że coś mnie boli, ile mnie to kosztuje wysiłku. Powiedziała wtedy: „jak masz płakać, to nie rób, a jak robisz, to nie płacz”. Wpadłem właśnie wtedy na wymyślenie takiego sloganu motywacyjnego
— Dla pana to nie tylko slogan i tytuł bloga?
— Zgadza się. Jeżeli człowiek już się na coś zdecydował, to powinien być tak zdeterminowany, żeby nic go nie powstrzymało.
— To w dodatku hasło, które pociągnęło za sobą wiele osób. Spodziewał się pan takiego odzewu?
— Nie spodziewałem się i przyznam, że jest mi bardzo miło, kiedy widzę, jak ktoś hasztaguje niemaniemogę przy swoich wpisach, albo nosi gadżety w tym logotypem. Dla mnie to oznaka, że hasło do kogoś przemawia. To nie jest marka, brand, hasło reklamowe. To raczej filozofia realizacji pewnego celu, który jest moim celem. Jeśli ludzie się z nim utożsamiają, to super. Nie patrzyłbym jednak na to jak na jedyną filozofię życia. Ona jest przydatna w chwilach zwątpienia w treningu, ale trzeba pamiętać, że jeżeli doprowadzimy do sytuacji, że tych chwil zwątpienia jest więcej niż przyjemności, to chyba nie idziemy w tym kierunku co trzeba. Chociaż docierają do mnie sygnały, że ludzie wykorzystują je nie tylko do motywacji sportowych.
— A jeśli w 2022 roku znowu zostanie pan mistrzem świata, to wtedy kupi pan sobie motocykl?
— Nie, nie kupię, ale wyłącznie z jednego powodu: jazda rowerem wyleczyła mnie z chęci posiadania motocykla. Tutaj też czuję wiatr we włosach, potrafię się rozpędzić do prędkości 80 kilometrów na godzinę. Pod tym względem rower w zupełności mi wystarcza. Wtedy raczej należy spodziewać się tego, iż wyznaczę sobie kolejny cel. Powrót na kanapę na razie mnie nie interesuje.
GRZEGORZ KWAKSZYS