Marcin Kurp: Zapamiętam ten weekend na zawsze

2017-10-16 23:02:05(ost. akt: 2017-10-16 21:15:43)
Jeden z odcinków Rajdu Śląska: Marcin Kurp i Sebastian Wach mkną po mistrzostwo Polski w klasie HR4

Jeden z odcinków Rajdu Śląska: Marcin Kurp i Sebastian Wach mkną po mistrzostwo Polski w klasie HR4

Autor zdjęcia: Tomasz Filipiak

Jestem podwójnie szczęśliwy - mówi Marcin Kurp, kierowca rajdowy z Dobrego Miasta, który razem z pilotem Sebastianem Wachem z Lidzbarka Warmińskiego zdobył tytuł mistrza Polski w klasie HR4 (dla Kurpa to drugi taki sukces z rzędu!), a dzień wcześniej po raz pierwszy w życiu został... ojcem.
- Bez większego ryzyka można powiedzieć, że ten ostatni weekend zapamięta pan do końca życia...
- No, kurczę, takiego weekendu nigdy w życiu nie miałem (uśmiech). Przede wszystkim ten tytuł „miał” być już na wcześniejszym Rajdzie Nadwiślańskim, ale wtedy to nie wyszło, a teraz w samej końcówce ostatniej rundy mistrzostw Polski... zepsuła nam się skrzynia biegów. I to na tyle poważnie, że trzy ostatnie odcinki ledwo „lecieliśmy”: z duszą na ramieniu i żeby tylko dojechać do mety. A dojechać trzeba było, bo inaczej zamiast tytułu byłoby tylko drugie miejsce. Jakoś dojechaliśmy, więc mocno szczęśliwie to się skończyło. No, ale ten tytuł wisiał dosłownie na włosku i nie do końca zależał od nas...

- Czyli na samym finiszu tak długiego sezonu powiało grozą.
- Oj tak... Powiem szczerze, że po tej awarii skrzyni myślałem, że nasze szanse wyglądają pół na pół: bo tak jak dojechaliśmy do mety, tak równie dobrze mogliśmy też nie dojechać. Wszystko dobrze się skończyło, choć trochę szkoda, że jednak nie postawiłem tej kropki nad „i” w boju. Bo ja lubię, jak jest rywalizacja na trasie. No, cóż: większa walka była w trakcie sezonu i dzięki temu na koniec nie trzeba było aż tak mocno walczyć.

- Tłumacząc laikowi: czym mogła się skończyć ta awaria?
- Tym, że w każdej chwili można było stracić napęd, a wtedy już nie byłoby możliwości kontynuowania jazdy. Po prostu. Nie ma napędu na koła, nie ma dalszej jazdy i nic więcej nie da rady zrobić. Jestem mechanikiem, wiem, czym grozi taka awaria, więc na tych trzech ostatnich odcinkach tylko liczyłem, że już nic więcej się nie stanie. Jechałem bardzo delikatnie i spokojnie, żeby jak najbardziej zminimalizować skutki tej usterki, no i jakoś się udało dotrwać do mety (uśmiech). Na szczęście, bo gdybym na sam koniec stracił tytuł przez awarię, to też chyba do końca życia bym to pamiętał. I żałował szansy...

- A jak wyglądała rywalizacja przed tym zdarzeniem?
- Pierwszy odcinek pojechali najszybciej Szupryczyńscy, ojciec z synem, my natomiast odpuściliśmy sobie twardą walkę, bo na horyzoncie mieliśmy cel nadrzędny: dojechać w czołowej trójce do mety, a wtedy tytuł był nasz. No i powiem szczerze: to była zła decyzja, bo okazało się, że jadąc spokojnie, przyjechaliśmy na metę na... ostatnim miejscu. Kurczę, a jakieś szóste miejsce w klasie na pewno by nam nie wystarczyło... Trzeba więc było trochę przycisnąć, no i na następnym odcinku tak przycisnęliśmy, że wygraliśmy ten oes. A później Szupryczyńscy zaliczyli dachowanie, na szczęście bez poważniejszych konsekwencji, ale na tym zakończyli ten rajd. To uspokoiło sytuację, praktycznie otwierając nam drogę do tytułu. Od tej pory jechaliśmy tyleż szybko, co i... zachowawczo. Po to, żeby nie podejmując zbędnego ryzyka, dało się dowieźć do mety to, o co nam chodziło. I pewnie spokojnie zajęlibyśmy drugie miejsce, gdyby nie ta awaria skrzyni biegów. Skończyliśmy na trzeciej pozycji, nie dało się zrobić nic więcej, ale najważniejsze, że mamy ten tytuł!

- Mówiąc o tym, że zapamięta pan na zawsze ten weekend, miałem na myśli jeszcze jedno niezwykle radosne wydarzenie.
- Wiem, wiem. Akurat w sobotę zostałem szczęśliwym ojcem - mam zdrowego, wspaniałego syna: 10 punktów w skali Apgar, dużo włosów na głowie, 3750 gramów wagi i 57 cm wzrostu (śmiech). Termin porodu był przed rajdem, ale chłopak wyrwał się na świat akurat wtedy, gdy ja byłem na drugim końcu Polski. Widocznie tak miało być, że zobaczyłem go już jako ostatni. Mam nadzieję, że kiedyś przejmie z moich rąk kierownicę i będzie miał w domu pierwszego nauczyciela. Imię ma już wybrane: po dziadku i zarazem moim mechaniku (Paweł Prokopowicz - red.). Przyznaję, to był naprawdę piękny weekend...

Więcej - we wtorkowym wydaniu "Gazety Olsztyńskiej".

Źródło: Gazeta Olsztyńska