Na warszawskich trybunach jest wielu normalnych kibiców

2017-10-05 14:00:00(ost. akt: 2017-10-05 14:16:29)
Stadion Legii Warszawa przy Łazienkowskiej

Stadion Legii Warszawa przy Łazienkowskiej

Autor zdjęcia: Emil Marecki

— Ci, którzy biją piłkarzy, to nie są żadni kibice, to są zwyczajni bandyci — nie ma wątpliwości Sylwester Czereszewski, piłkarz warszawskiej Legii w latach 1997-2002
— Po porażce 0:3 w Poznaniu i po powrocie do Warszawy na stadionie Legii kibole spotkali się z piłkarzami mistrzów Polski. No i spotkanie było bardzo niemiłe, bowiem kibole postanowili ukarać piłkarzy za brak ambicji, bijąc prawie każdego „z liścia”. Czy w czasach, gdy ty grałeś w Legii, kibice też ustawiali do pionu zawodników?
— Raz był taki gorący moment, więc zorganizowano spotkanie z kibicami. No i daliśmy się im wygadać, po czym to wszystko jakoś się potem uspokoiło. A ci, którzy biją piłkarzy, to nie są żadni kibice, to są zwyczajni bandyci. Nie rozumiem jednak zawodników, którzy po przegranym meczu podchodzą do swoich kibiców, by wysłuchiwać od nich obelg. Stoją ze spuszczonymi głowami, a kibole wylewają na nich wiadra pomyj. Trzeba mieć szacunek do samego siebie, przecież piłkarze to zawodowcy. To jest sport, więc nie zawsze się wygrywa. Rozumiem, że po porażce można podejść i podziękować za doping, ale na tym koniec i zwijamy się do szatni. A jak się ulega kibolom, to potem wpadają do szatni i zabierają piłkarzom koszulki, bo uznają, że ci nie są godni w tych koszulkach grać.
— Jednak w czasach, gdy właścicielem Legii był koncern ITI, wydano wojnę warszawskim kibolom, co odbiło się jednak na frekwencji, bo na mecze na stadionie Łazienkowskim przychodziło po dwa-trzy tysiące widzów. Niestety, kolejny prezes klubu z kibolami się wręcz kumplował i na przykład zapraszał ich do samolotu, gdy Legia leciała na mecz. Czy po ostatnim pobiciu piłkarzy Legia może jeszcze wyjść z tego z twarzą, czyli z jednej strony uratować frekwencję, a jednocześnie ograniczyć wpływy stadionowych bandytów?
— Uważam, że po wyeliminowaniu bandytów ze stadionów na mecze nie przychodziłoby po dwa czy trzy tysiące widzów, ale znacznie więcej. Ze swoją szkółką jeździmy ze dwa razy w roku na Legię i widzimy, że na trybunach jest wielu normalnych kibiców. A niebezpieczna jest w zasadzie tylko tzw. żyleta, to tam są te zorganizowane grupy, które podczas meczu są cały czas plecami do boiska, bo ich tak naprawdę piłka nie interesuję, oni chcą jedynie, by o nich było głośno. Dlatego uważam, że gdyby szefowie Legii naprawdę zaczęli walczyć z kibolami, to wtedy zyskaliby sympatię normalnych kibiców, których na każdym meczu po 10-12 tysięcy by się pojawiało. Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że kibolstwa ze stadionów tak do końca nie da się wyplenić, tym bardziej że w działaniu klubów i odpowiednich służb nie ma konsekwencji, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że cały czas te same osoby biją piłkarzy.
Pewnie masz na myśli słynnego „Starucha”, który kilka lat temu na oczach wielu ludzi uderzył Kubę Rzeźniczaka, a teraz „sprzedał po liściu” kolejnym piłkarzom Legii.
— A gdyby ktoś w końcu za takie czyny dostał dziesięć lat, wtedy dla pozostałych byłby to mocny sygnał ostrzegawczy.
— A u nas „Staruchowi” krzywda się nie stała, bo wzięła go w obronę ówczesna opozycja, której bardzo przypadło do gustu hasło „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”. Okazało się, że „Staruch” to polski patriota, który czci pamięć powstania warszawskiego i staruszkom na pasach pomaga.
— Nie chce mi się o tym gadać. Powiem tylko jeszcze raz: gdyby kilku kiboli dostało solidne wyroki, wtedy na pewno na polskich stadionach byłoby bezpieczniej. Czyli na przykład nie byłoby rac. Nie wiem, jak to się dzieje, że race są zabronione, a mimo to niemal na każdym meczu są odpalane?! Kluby płacą potem wysokie kary, a mimo to przymykają na to oko. Nie rozumiem tego...
ARTUR DRYHYNYCZ



Źródło: Gazeta Olsztyńska