MMA? Do tego jakoś się nie nadawałem

2017-06-28 00:10:16(ost. akt: 2017-06-28 08:12:26)
Andrzej Wroński

Andrzej Wroński

Autor zdjęcia: Wikipedia.org

Były słynny zapaśnik Andrzej Wroński niedawno odwiedził Warmię i Mazury. — Polskie zapasy nie są tak mocne jak kiedyś m.in. dlatego, że trenerzy pracują społecznie albo za symboliczne pieniądze — mówi dwukrotny mistrz olimpijski.
— Co pana sprowadziło do Olsztyna?
— Wybrałem się do Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Giżycku, aby omówić tam sprawy związane z podpisaniem umowy pomiędzy tym ośrodkiem a Polskim Związkiem Zapaśniczym (Wroński jest wiceprezesem PZZ — red.). A w drodze powrotnej postanowiłem odwiedzić w Olsztynie mojego kolegę Bolka Jurewicza, który szefuje warmińsko-mazurskiemu związkowi.

— Wkrótce wybory nowego prezesa PZZ. Kandyduje pan na to stanowisko?
— Tak, a moim jedynym rywalem jest Andrzej Supron. Jedno jest pewne, prezesem polskich zapasów na pewno zostanie... Andrzej (ostatecznie został nim Andrzej Supron, który wygrał głosowanie wynikiem 51:33 — red.).

— Dlaczego polskie zapasy nie są tak mocne, jak wtedy, gdy pan i pana koledzy z reprezentacji należeli do najlepszych na świecie?
— To bardzo złożony problem. Jednym z podstawowych powodów jest szczupła liczebnie grupa ludzi trenujących zapasy, a już szczególnie seniorów. Przykładowo: w ostatnich mistrzostwach Polski wystartowało tylko 90 zawodników, z czego 30 to byli juniorzy. Tylko 15 polskich klubów ma swoich seniorów i to zaledwie po kilku. Kiedyś taki na przykład GKS Katowice miał ich 30, a Legia Warszawa — 20. Rozgrywano różne zawody i turnieje zapaśnicze, była pierwsza i druga liga indywidualna... A teraz rywalizacja sprowadza się właściwie do mistrzostw Polski i zgrupowań. Do tego dochodzi, oczywiście, kwestia finansów. W moich czasach państwo dbało o utalentowanych zawodników, były stypendia sportowe. Jak się już zdobyło pierwszą klasę, to dostawało się takie stypendium. Ja po raz pierwszy je otrzymałem w wieku 16 lat, a przestałem dostawać, jak miałem już 30 lat. A najniższe stypendium wynosiło wtedy tyle, ile zarabiała wówczas moja mama. Rodzice byli więc zainteresowani tym, aby ich dziecko trenowało, bo to m.in. wzbogacało rodzinny budżet. Niestety, tego teraz już nie ma...

— Jest też coraz mniej szkoleniowców zajmujących się zapasami.
— Mniej, bo większość z nich albo pracuje tylko społecznie, albo za symboliczne kilkaset złotych miesięcznie. Jeżeli mieliby odpowiednie pieniądze za swoją ciężką pracę, to i wyniki byłyby znacznie lepsze.

— Zapasy to sport, którego prawie w ogóle nie ma w mediach. To też nie sprzyja jego rozwojowi...
— Zgadza się. Niedawno jednak pojawił się pierwszy symptom zmiany w dobrym kierunku: w zeszłym roku telewizja zaczęła transmitować ligowe rozgrywki drużynowe. To jest niezwykle istotne w upowszechnieniu zapasów wśród dzieci i młodzieży. Z uwagi na brak sponsora, były obawy, czy w tym roku te transmisje będą kontynuowane. Na szczęście, Sponsor się znalazł, a została nim Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych.

— Są w naszym kraju zapaśnicy, tacy jak medalista olimpijski Damian Janikowski, którzy przenieśli się do MMA. Co pan powie o takich zmianach?
— Przypomnę, że swego czasu wśród takich zawodników byłem i ja (uśmiech). 20 sierpnia 2011 r. w Koszalinie stoczyłem swoją pierwszą i — jak się później okazało — ostatnią walkę MMA. Moim rywalem był inny medalista olimpijski, tyle że w judo, Paweł Nastula, z którym przegrałem wtedy przez nokaut w pierwszej rundzie. Po tamtej porażce dałem sobie spokój z MMA, trzeba znać swoje miejsce w sportach walki... No ale ten, kto się dobrze w tym sporcie czuje i ma potrzebę sprawdzenia się w MMA, niech to robi. Proszę bardzo. Wiem jedno: ja się do tego sportu absolutnie nie nadaję.

— Najradośniejsze wydarzenie w pana karierze?
— To wywalczenie dwóch złotych medali olimpijskich.

— A największa i najbardziej bolesna porażka, to...
— Igrzyska olimpijskie w Barcelonie w 1992 r., kiedy to broniłem tytułu z Seulu, więc uważano mnie za pewnego złotego medalistę. Tym bardziej, że w międzyczasie nie przegrałem żadnej walki. Co prawda, tuż przed Barceloną złamałem żebro, ale wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Na igrzyskach moim pierwszym rywalem był Amerykanin... Kozłowski, z którym w roku olimpijskim trzy razy wygrałem. No, ale tym razem to on był lepszy. Po pokonaniu kilku przeciwników w repasażach, dotarłem jeszcze do walki o brąz, którą jednak przegrałem, zajmując ostatecznie czwarte miejsce.

— Jaką pozycję na zapaśniczej mapie kraju mają nasze regionalne zapasy?
— W młodzieżowych grupach wiekowych Warmia i Mazury zajmują od wielu lat poczesne miejsce. Młodzi zawodnicy z Lubawy, Olsztyna, Lidzbarka Warmińskiego czy z innych miejscowości często stają na podiach zawodów, i to nie tylko ogólnopolskich. Z waszego regionu pochodzą przecież reprezentanci Polski na mistrzostwa Europy, świata i igrzyska, tacy jak wicemistrz olimpijski Jacek Fafiński, Marek Sitnik, Marek Mikulski, Radosław Truszkowski, a ostatnio także Katarzyna Krawczyk (olimpijka z Rio de Janeiro 2016 — red.). Wszyscy oni reprezentowali jednak na tych imprezach kluby spoza waszego województwa. Bo wcześniej przenieśli się do bardziej zamożnych klubów...

— Pan też trafił do Legii Warszawa z małego klubu.
— Tak, swoje pierwsze kroki w zapasach stawiałem w Morenie Żukowo: ojciec zawiózł mnie na pierwszy trening, jak miałem 11 lat. W Żukowie miałem do wyboru piłkę nożną i zapasy, postawiłem na zapasy i nie żałuję.

— A czym obecnie zajmuje się Andrzej Wroński?
— Jestem na... emeryturze wojskowej i sportowej, a społecznie pełnię funkcję wiceprezesa PZZ. Ponadto jestem też sędzią międzynarodowym i od lat... szczęśliwym mężem i ojcem (uśmiech). Z Edytą jesteśmy małżeństwem już od 28 lat, mamy 24-letniego syna Artura i 28-letnią córkę Magdalenę, która od czterech lat mieszka w Anglii. Artur też trenował zapasy, był nawet wicemistrzem Polski juniorów, ale w wieku 20 lat zakończył treningi. A my, po 24 latach spędzonych w stolicy, przenieśliśmy się mojego rodzinnego Żukowa...

Andrzej Wroński
Urodził się 8 października 1965 r. w Kartuzach. Zapaśnik w stylu klasycznym (w seniorach kat. wagowa 100 kg), zawodnik Moreny Żukowo (1976–84) i Legii Warszawa. Złoty medalista olimpijski z Seulu (1988) i Atlanty (1996), czwarty na igrzyskach w Barcelonie (1992). Mistrz świata z Tampere (1994), wicemistrz (1999) i dwukrotny brązowy medalista MŚ (1993, 97). Trzykrotny mistrz Europy (1989, 92, 94) oraz dwukrotny brązowy medalista ME (1990, 96). 15 razy zdobywał tytuł mistrza Polski: nieprzerwanie od 1988 do 2000 (!) oraz w 2004 r. Mistrz świata weteranów z Budapesztu (2012). W 1994 r. w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” uznano go najlepszym sportowcem Polsk (w 1988 był drugi, a w 1996 — trzeci). Absolwent gorzowskiej Akademii Wychowania Fizycznego.
lech

Źródło: Gazeta Olsztyńska