Andrzej Biedrzycki: Bardzo dobry człowiek do zadań specjalnych

2017-04-27 01:00:00(ost. akt: 2017-04-27 07:29:40)
Sezon 1995/96: Stomil Olsztyn - Legia Warszawa 1:1

Sezon 1995/96: Stomil Olsztyn - Legia Warszawa 1:1

Autor zdjęcia: archiwum "GO"

— Zawsze do biegania byłem zdrowy, ale jak Andrzej nałożył tempo, to po prostu wszyscy wymiękali — mówi Czesław Żukowski, kolega z czasów świetności Stomilu Olsztyn. — Ciężko będzie znaleźć drugiego takiego człowieka, który był gotów tak bezinteresownie pomagać innym — dodaje Sylwester Wyłupski, trener bramkarzy Stomilu. — Na boisku udowadniał, że niemożliwe nie istnieje, był nie do zdarcia — ocenia trener Bogusław Kaczmarek.
Wielu kolegów i trenerów Andrzeja Biedrzyckiego zwraca uwagę na to, co było w przeszłości, ale zaczniemy od tego co tu i teraz. — Powiem szczerze, że mnie najbardziej boli to, że my, jego przyjaciele i koledzy, nie mogliśmy nic dla Niego zrobić w tych najtrudniejszych chwilach — mówi Wojciech Tarnowski, przyjaciel Andrzeja, były piłkarz m.in. Jezioraka Iława i Stomilu Olsztyn, dziś trener GKS Wikielec.

— Sondowaliśmy w tych krytycznych dniach wszystkie możliwości, ale koniec końców okazało się, że to spustoszenie wynikające z niedotlenienia mózgu było nieodwracalne. I to najbardziej boli, bo każdy, kto znał Andrzeja, musi potwierdzić, że pomagał nie tylko temu, kto się po pomoc zgłosił, ale i temu, kto się nie zgłaszał. A cały paradoks tej sytuacji polega na tym, że jeszcze kilka chwil przed śmiercią, przed ostatnim tchnieniem, był w stanie komuś pomóc poprzez oddanie swoich narządów. My się poznaliśmy w 1984 roku na kadrze województwa, „Biedrza” był z Biskupca, ja z Korsz, a w zespole trenera Zbigniewa Kieżuna były chłopaki głównie z Olsztyna, więc trzymaliśmy się razem. I tak już zostało, jak trafiłem do Stomilu, to było podobnie, mieliśmy taką naszą paczkę z Pawłem Charbickim, Mańkiem Mierzejewskim, Bodziem Michalewskim czy Irkiem Waćkowskim. I ta przyjaźń z Andrzejem i całą jego rodziną przetrwała do teraz — kończy Tarnowski.

A tak Andrzeja Biedrzyckiego wspomina Szymon Tarnowski, syn Wojciecha. — Dla mnie to zawsze był wujek Andrzej. Człowiek, który z moją rodziną był od kiedy pamiętam, jej najlepszy przyjaciel pod każdym względem. Wspólne wakacje, wzajemne odwiedziny, wyjazdy na mecze. Jest mi bardzo ciężko przez to, co się stało — nigdy jeszcze nie odszedł nikt tak mi bliski, a do tego tyle prostych rzeczy dookoła przypomina mi o wujku: dzięki komu mój samochód jeszcze jeździ? Ile par butów do grania dostałem od Niego?
Dzięki Niemu w ogóle mogłem dalej grać w piłkę — wziął mnie do rezerw Stomilu i dał sprzęt treningowy, kiedy byłem w rozsypce, pomógł trafić do Mrągowa, kiedy zostałem na lodzie, próbował ciągnąć do Wikielca jako pierwszego, mimo że ludzie by gadali, że bierze grubego syna przyjaciela. Wiem, że byłem dla niego jak syn — zawsze służył pomocą, radą, poza rodzinnym domem był pierwszą osobą, do której mogłem się zwrócić. Dzwonił bez powodu, pytał o zdrowie, czy czegoś nie potrzeba. Tacy ludzie nie powinni odchodzić, a na pewno nie w takich okolicznościach.
Mógłbym o Nim opowiadać godzinami, dniami, a złe słowo nie pojawiłoby się ani razu. Siedzę, płaczę i dopiero dociera do mnie, że nie ma już z nami tak wspaniałego, jedynego w swoim rodzaju człowieka — dodaje Szymon Tarnowski.

Starsi kibice Stomilu kojarzą Andrzeja Biedrzyckiego głównie z czasów, gdy ten zespół wygrywał w 1994 roku historyczny awans do Ekstraklasy. W tej ekipie był wówczas m.in. Tomasz Sokołowski, legenda Stomilu, i Legii Warszawa, reprezentant Polski, a dziś trener Bugu Wyszków.

— Andrzej miał końskie zdrowie, wręcz niebywałe. Nie mieliśmy wtedy takich specjalistycznych badań wydolnościowych jak teraz, ale wszystko było widać jak na dłoni gdy biegaliśmy interwały. Nie było z nim szans. Na boisku był człowiekiem od czarnej roboty i zadań specjalnych, jak przyjeżdżała Legia Warszawa z Wojtkiem Kowalczykiem, Lech Poznań z Jackiem Dembińskim, czy Widzew Łódź, a potem znów Legia z Markiem Citko, to było jasne, że będą mieli do czynienia z „Biedrzą”. Cechowała go przy tym wielka odwaga: tam gdzie on wkładał głowę, tam inni by nie włożyli nogi. Był przygotowany do treningu jak żaden z nas. Pamiętam, że na mecze i treningi woził po cztery pary butów, a każda wyglądała tak, jakby przed chwilą przyjechała ze sklepu. A to były buty roczne, czy nawet starsze. „Biedrza” słynął z humoru, ale i zaciętości. Zawsze jak przyjeżdżałem do Olsztyna, ostatnio jakoś w grudniu zeszłego roku, organizował siatkonogę, graliśmy m.in. z Marianem Mierzejewskim. I zawsze chciał wygrać, w tej prostej gierce walczył i wykłócał się o każdy punkt — wyjaśnia Sokołowski.

Do kwestii „człowieka od zadań specjalnych” odnosi się także trener Bogusław Kaczmarek, który wprowadził Stomil do Ekstraklasy. — Zawsze najbardziej ceniłem takich piłkarzy, którzy robili to, czego wymagał od nich trener, i byli w stanie zrozumieć, że dobrem nadrzędnym jest zawsze dobro zespołu — mówi „Bobo” Kaczmarek. — I Andrzej taki był, działał według amerykańskiego powiedzenia, że impossible is nothing, tylko w warmińsko-mazurskim wydaniu. Niemożliwe nie istniało. Nigdy, przenigdy, nie powiedział: trenerze to się chyba nie uda. Był nie do zdarcia. I dlatego ciągle jest mi tak trudno zaakceptować jego odejście... Bezwzględnie zasłużył na hołd. Jego śmierć to bolesna strata nie tylko dla piłkarskiego Olsztyna, ale dla Olsztyna w ogóle. Powiem jeszcze raz: mam dla Niego ogromny szacunek, bo zawsze mogłem na Niego liczyć. Był spiritus movens, taki duch sprawczy tamtej grupy, która w 1994 roku zrobiła awans do Ekstraklasy. Łączył wiele cech: był skuteczny na boisku, ciepły i życzliwy dla innych i miał dystans do siebie — kończy Kaczmarek.

— Ja z kolei powiem, że jako Mirek Romanowski szczerze Andrzejowi zazdroszczę jego życia i jestem pełen podziwu — mówi Mirosław Romanowski, w przeszłości kolega ze Stomilu. — Byliśmy kolegami w klubie i kolegami z Osiedla Generałów, gdzie w 1991 roku z pomocą klubu dostaliśmy mieszkania w sąsiednich blokach. — Więc zazdroszczę Andrzejowi kariery piłkarskiej, jaką zrobił, bo to była kariera. Nie na miarę Liverpoolu czy Arsenalu, ale kariera i niech nikt się nie waży myśleć inaczej. Dodatkowo Andrzej stanowi doskonały przykład dla młodych, jak zmierzać do celu: ciężką pracą i arcypoważnym traktowaniem swoich obowiązków. Zazdroszczę mu również tego, jak radził sobie w życiu prywatnym, świetnych relacji z żoną i tego, jak wychował swoich synów — kończy Romanowski.

— O Andrzeju można mówić godzinami i są to miłe wspomnienia — opowiada Czesław Żukowski, który w latach świetności Stomilu grał z Andrzejem Biedrzyckim na prawej stronie boiska. — „Dzidzi”, bo taki też miał pseudonim, zawsze zaasekurował, zawsze pobiegł na obieg, zawsze był tam, gdzie miał być. Z początku byłem w szoku: kiedy przyjechałem do Olsztyna w 1990 roku z Pogoni Łapy, mieliśmy treningi biegowe przy Jeziorze Długim, a ja zawsze do biegania byłem zdrowy. No ale jak Andrzej nałożył tempo, to po prostu wszyscy wymiękali. A ja po tygodniu wchodziłem do Hotelu Stadion tyłem. Andrzej bardzo szybko akceptował nowych ludzi w szatni, ale tylko wtedy, kiedy widział, że człowiek ma charakter i odda się dla zespołu. Bo on sam oddawał całe serce. Nam się czasami zdarzało pauzować z powodu urazów, Jemu prawie nigdy. Ja nie wiem, co by się musiało stać, żeby nie mógł być gotowy do gry... Legendarne były tzw. piłkarskie dziadki z jego udziałem, dzwonił jakąś chwilę temu do mnie Darek Jackiewicz, on też był w naszej grupie, razem m.in. z Waldkiem Ząbeckim czy Bodziem Michalewskim. Wspominaliśmy, że „Dzidzi” chodził na tym dziadku wślizgami tak ostro, że nie było przebacz. On nas traktował tak samo, jak traktował potem przeciwnika na meczu. Były przez to spięcia, ale po czasie przybijaliśmy piątki i było OK. Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, ale Andrzej na początku lat 90., chyba za trenera Jerzego Budziłka, został przesunięty z obrony do ataku i zapakował kilkanaście bramek, był królem strzelców w naszej ekipie. Na koniec powiem tak: w życiu świetny kolega, na boisku prawdziwy wojownik, a w szatni przywódca, który każdego umiał cenić i docenić — puentuje Czesław Żukowski

— To był sezon 1990/1991, kiedy z powodzeniem walczyliśmy o awans do II ligi — wspomina „wywołany do tablicy” trener Jerzy Budziłek. — Mieliśmy wtedy kłopoty z napastnikami i często wysuwałem Andrzeja do przodu, a on strzelał gole, tak jakby to była najprostsza sprawa. Czasami grał na szpicy od początku, czasami przesuwałem Go w czasie gry. Miał za zadanie zagrać z przodu, to po prostu zagrał. I był skuteczny, po jesieni miał kilkanaście goli na koncie. Dla mnie wzór profesjonalisty i wzór twardziela — dodaje Budziłek.
A o tym, jak Andrzej Biedrzycki cenił ludzi, opowiada także Jakub Staszkiewicz, dziś rzecznik prasowy Lechii Gdańsk, w przeszłości dziennikarz stacji Orange Sport, która swego czasu transmitowała mecze I ligi. — Słabo pamiętam Andrzeja z boiska, różnica wieku robi swoje — opowiada. — Oczywiście wiedziałem, kto to był, znałem nazwisko Biedrzycki, ale poznaliśmy się dobrych kilka lat temu, gdy przyjeżdżałem z Orange Sport do Olsztyna. Od razu ujął mnie swoją serdecznością, on po prostu wiedział, o co w tej zabawie zwanej piłką nożną chodzi. Był zawsze gotów pomoc, czy to jak przyjeżdżałem na mecze do Olsztyna, czy też wtedy, gdy trzeba było w tygodniu zrobić reportaż z piłkarzami. Zawsze chciał pomóc. Ja, człowiek z zewnątrz, odniosłem wrażenie, że On ten Stomil po prostu kocha miłością podobną do ojcowskiej. Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy razem na trybunie, prowadził wtedy Start Działdowo, był wyraźnie zasmucony, że nie może pracować dla Stomilu — mówi Staszkiewicz.

Jednym z ludzi, którzy mieli ostatni kontakt z Andrzejem Biedrzyckim, ale też doskonale Go pamiętają z dawnych czasów, jest Sylwester Wyłupski, dzisiejszy trener bramkarzy w Stomilu. To on był na feralnym treningu 14 kwietnia w Olsztynie przed meczem ze Stalą Mielec. — To była praktycznie końcówka rozruchu, kończyła się gierka, staliśmy obok siebie przy linii. Było zimno, Andrzej jakoś tak dziwnie kaszlał, a ja wiedziałem, że kilka godzin wcześniej już chodził do lekarza. I mówię do Niego: „Idź się schowaj, już kończymy”. Odwróciłem się na chwilę w stronę boiska, za moment za siebie, a Andrzej leży na trawie... Zaczęliśmy Go z maserem reanimować, chłopaki zadzwonili po karetkę, potem był szpital... I tyle... Co ja o Nim mogę powiedzieć? Chyba tylko to, że ciężko będzie znaleźć drugiego takiego człowieka, który był gotów tak bezinteresownie pomagać innym. I w tempie błyskawicznym. Często ktoś zgłaszał jakiś kłopot, my się jeszcze nie zdążyliśmy zastanowić, jak można zaradzić, a „Dzidek” w tym czasie już wybierał numer do kogoś, kto mógł pomóc. To była jego wybitna cecha. Wielka strata dla nas, kolegów, ale i dla całej społeczności — kończy Sylwester Wyłupski.

No i na koniec jeszcze klamra i wspomnienia od człowieka, który pamięta piłkarza Andrzeja Biedrzyckiego, kolegę, a potem trenera i kierownika drużyny.

— Najpierw podglądałem pana Andrzeja na stadionie Stomilu jako młody chłopaczek podający piłkę — mówi aktualny obrońca Stomilu Piotr Klepczarek. — Naszymi pierwszymi trenerami w Stomilu byli wtedy Waldemar Ząbecki i Czesław Żukowski, więc nasza grupa miała praktycznie „abonament” na podawanie piłkę. I wtedy zapamiętałem Go jako megawalczaka, człowieka, który się poświęca dla zespołu i klubu. Potem nasze drogi się zeszły w sezonie 2002/03 w lidze, gdzie ja wchodziłem do zespołu jako 18-latek, a Andrzej był kapitanem i najstarszym piłkarzem. I pamiętam taką historię, że pojechaliśmy do Gorzyc na mecz, a tam cały dzień leje, a ja mam buty tzw. lanki, które się nie nadają do grania. I jak to zobaczył, zawołał mnie do pokoju, wyjął z torby... wiertarkę, jakieś klucze i On, doświadczony kapitan, przerobił mi buty na takie z wkręcanymi kołkami, w których grałem jeszcze jakiś czas. I teraz, gdy był trenerem, to wszystko się powtarzało. Choćby historia z treningu w Dobrym Mieście, gdzie jakaś piłka wpadła do Łyny. I na kilkanaście minut „Biedrza” zniknął z oczu. A gdy już schodzimy do szatni, patrzymy, a tu Andrzej idzie przemoczony na maksa, ale uśmiechnięty, bo jednak klubową piłkę odzyskał... W sobotę gramy z Pogonią Siedlce w I lidze, zagramy dla Niego — kończy Klepczarek.
Zbigniew Szymula




Źródło: Gazeta Olsztyńska

Komentarze (7) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. 1000 125 #2232438 | 88.156.*.* 27 kwi 2017 09:10

    Stomilowiec do końca.

    Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz

  2. Gb #2232431 | 81.190.*.* 27 kwi 2017 09:05

    Wielki człowiek !!!!

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz

  3. Janusz-ojciec Brajana,Dżesiki,Ala iDelfiny #2232382 | 83.6.*.* 27 kwi 2017 08:30

    Znałem Andrzeja osobiście. To dobry człowiek. Pozdrawiam

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  4. mlawianin #2232907 | 83.28.*.* 27 kwi 2017 17:51

    Wyrazy współczucia dla sympatyków olsztyńskiej piłki, a przy tej smutnej uroczystości pozdrowienia dla byłych zawodników MKS MŁAWA Olsztyniaków przesympatycznych piłkarzy CZESIA ŻUKOWSKIEGO I PIOTRA KLEPCZARKA

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  5. oks #2234761 | 188.146.*.* 30 kwi 2017 01:32

    27.04.2002. spadek Stomilu z 1 ligi i 27.04.2015 pogrzeb Andrzeja Biedrzyckiego.

    odpowiedz na ten komentarz

Pokaż wszystkie komentarze (7)