Konrad Bukowiecki: dalej śmieję się od ucha do ucha

2017-03-10 20:00:00(ost. akt: 2017-03-10 20:35:56)

Autor zdjęcia: Piotr Sucharzewski

— Mistrzostwa Europy do lat 23, później mistrzostwa świata i uniwersjada — na tych trzech imprezach chciałbym powalczyć — mówi 20-letni Konrad Bukowiecki z Gwardii Szczytno, halowy mistrz Europy z Belgradu w pchnięciu kulą).
— Od pamiętnego konkursu w Belgradzie minął już prawie tydzień. Już się pan oswoił się z tym swoim wynikiem 21,97 m?
— No właśnie nie (uśmiech). Na to potrzeba paru tygodni, a od bardziej doświadczonych zawodników usłyszałem, że nawet przez parę miesięcy mogę nie ogarnąć tego, co tak naprawdę zrobiłem.
— Został pan halowym mistrzem Europy, ustanawiając absolutny rekord Polski. Czyli co: przyswoił pan sobie tylko pierwszą część tej wypowiedzi?
— Dokładnie tak. Wiedziałem, że może tak się stać, że wygram te mistrzostwa, ale że osiągnę taki rezultat, no to naprawdę: tego się nie spodziewałem. Dlatego dla mnie to jest też wielkie i bardzo pozytywne zaskoczenie. To było bardzo poprawne, bardzo dobre technicznie pchnięcie, ale na pewno nie idealne. Jest jeszcze dużo do roboty... Zazwyczaj kiedy osiągałem swoje życiowe rezultaty, to były to bardzo szybkie próby, a tutaj, owszem, było w miarę szybko, ale z pewnością mogłem to zrobić o wiele szybciej.
— Dobra była już pierwsza próba, ale nie utrzymał pan się w kole. Podobno pana tato (i zarazem trener, Ireneusz Bukowiecki — red.) powiedział panu przed drugą kolejką parę mocnych słów.
— Powiem tak: ja już jestem seniorem — co prawda dopiero pierwszy rok, ale jednak — a w tej pierwszej kolejce popełniłem błąd, którego seniorowi już nie wypada robić. Poczułem, że to było całkiem niezłe pchnięcie, myślałem, że już je utrzymałem, no i popatrzyłem za kulą, bo chciałem zobaczyć, jak daleko ona poleci. No i jak się ocknąłem, to już byłem ciężarem ciała poza kołem i nie było szans się utrzymać. No ale pół żartem, pół serio mówiąc: z perspektywy czasu oceniane, że na dobre mi to wyszło. Bo jakbym w tym pierwszym pchnięciu uzyskał wynik w granicach 21,40-21,50, a kula gdzieś w tych okolicach spadła, to myślę, że już bym nie dał rady wznieść się na jeszcze większe wyżyny. Tak że dobrze się stało.
— A po tej rekordowej próbie pokazał pan światu, jak potężnym... głosem pan dysponuje. Ten ryk radości zapamiętamy na długo.
— (śmiech) Jak zobaczyłem, gdzie ta kula poleciała, to już wiedziałem, że to jest daleko poza tę ostatnią linię, która oznaczała 21 metrów. Byłem pewien, że to było dalej niż 21,17, więc strasznie się ucieszyłem z nowej życiówki. To dlatego wyszedłem z koła jak wariat, jak jakaś bestia (śmiech). Ale dopiero jak zobaczyłem na telebimie ten wynik, to wtedy dopiero zaczął się szał... Tak naprawdę kompletnie straciłem głowę, w ogóle nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, a jak się ocknąłem, to byłem po drugiej stronie hali. Zacząłem biegać, skakać, cieszyć się, kibice bili mi brawo, wieloboiści, którzy mieli obok skok wzwyż, też mi gratulowali — jednym słowem pełna euforia (uśmiech). Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało... Najpierw rzuciło mi się w oczy to, że to jest dalej niż 21,95, czyli rekord życiowy, no i rekord Polski Tomka Majewskiego. To było pierwsze, co do mnie dotarło, no i... straciłem głowę. Nawet teraz jak sobie o tym pomyślę, to się śmieję od ucha do ucha.
— Nic dziwnego: to dopiero trzeci miesiąc, jak jest pan seniorem, a już uporał pan się z wynikiem, na który Tomasz Majewski, w końcu podwójny mistrz olimpijski, pracował latami. Po czymś takim można stracić głowę...
— Tym bardziej że zaraz po halowych mistrzostwach Polski w Toruniu padło pytanie w rozmowie z jednym z dziennikarzy, na kiedy wyznaczam sobie przekroczenie tych granic, którymi są halowy rekord Polski Tomka Majewskiego, czyli 21,72, no i jego rekord na otwartym stadionie: 21,95. A ja wtedy stanowczo odpowiedziałem, że to się na pewno nie stanie w tym roku. Po czym minęły dwa tygodnie i to się stało (uśmiech). Co pokazuje, że ja sam nie byłem wewnętrznie przygotowany na taki wynik.
— W tej całej euforii pozostał pan jednak na ziemi, otwarcie mówiąc, że na następny rekord trzeba będzie poczekać, bo najpierw musi się pan ustabilizować wynikowo w okolicach 21 metrów.
— Tak, bo z jednej strony: ja mam pełną świadomość tego, że ten mój znakomity rezultat to jest naprawdę kawał odległości. W Rio de Janeiro ten wynik dałby mi olimpijskie srebro, a tylko raz w historii zdarzyło się, że taka odległość nie wystarczyła do zdobycia medalu mistrzostw świata. A tak na wszystkich imprezach mistrzowskich to byłoby złoto, srebro albo dużo rzadziej brąz. Tak że jest to już konkretny wynik, ale z drugiej strony: nie ma co się za bardzo podniecać, bo ja pchnąłem tak daleko tylko raz. Fakt, że w odpowiednim momencie, bo podczas mistrzostw Europy, ale tylko raz. Mój drugi wynik w życiu to jest 21,17, czyli aż 80 centymetrów bliżej... Stawiam więc sobie taki cel, żeby się ustabilizować w granicach 21 m, a dopiero później myśleć o 22 metrach. Życzę sobie tego, żeby kolejna rekordowa próba wyszła mi w równie dobrym momencie, na przykład na mistrzostwach świata. Aczkolwiek wiem, że to będzie bardzo trudne. Konkurencja nie śpi, a przede mną jeszcze ogrom pracy. Nawet takie jedno pchnięcie nie oznacza, że teraz to już z automatu „należą” mi się medale... No ale ja też nie zamierzam spać: też będę trenował i starał się poprawiać te rezultaty, żeby równać do najlepszych. Na tę chwilę jestem najlepszy w Europie, a teraz trzeba dążyć do tego, żeby tę pozycję utrzymać, no i piąć się coraz wyżej na świecie.
— A na razie musi się pan przyzwyczaić do ponadprzeciętnego zainteresowania ze strony mediów. Stężenie wywiadów na dobę pewnie przekroczyło ostatnio wszelkie miary...
— Zgadza się, choć od razu powiem, że nie mam nic przeciwko temu, bo ja to akurat bardzo lubię. Naprawdę lubię udzielać wywiadów i bardzo się cieszę, jak mogę porozmawiać. Ale faktycznie: jest tego bardzo dużo. Po powrocie z Belgradu, jeszcze tego samego dnia o godz. 22 byłem w telewizji, a o siódmej rano byłem już w następnej. To znaczy w tej samej, ale w innym programie. A później pojechałem taksówką do kolejnego programu, masakra... A w międzyczasie ciągle ktoś dzwoni, bo chce porozmawiać. Ale nie przeszkadza mi to i się bardzo z tego cieszę. Dopóki nie będzie to kolidowało z moim życiem prywatnym czy też z treningami, do czego na pewno nie dopuszczę, to nie ma problemu.
— Pewnie musi pan zejść na ziemię także dlatego, że obowiązki studenta wzywają...
— Przyznaję, że mam o tyle dobrą sytuację, że dziekan mojej uczelni jest bardzo wyrozumiały i rozumie moje położenie. Mam przyznaną indywidualną organizację studiów, a teraz mam przedłużony do końca marca termin zaliczeń z pierwszego semestru. Małymi kroczkami staram się to wszystko pozaliczać, jedno zaliczenie już uzyskałem, teraz przede mną egzamin (Konrad Bukowiecki studiuje na kierunku bezpieczeństwo wewnętrzne w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie — red.).
— Odczuł pan po Belgradzie zwiększoną popularność? Więcej ludzi wie, kim jest Konrad Bukowiecki?
— Tak, chociaż to i tak nie jest jakaś bardzo wielka grupa osób. Wystarczy spojrzeć na ludzi, którzy mnie obserwują na przykład na Facebooku: ta liczba trochę wzrosła po mistrzostwach, ale to jest ok. 17,5 tys. osób. No ale jak tylko wróciłem z Warszawy do Szczytna, to prosto z drogi zajechałem do sklepu i faktycznie dwóch mężczyzn stojących przy kasie mi pogratulowało, pani kasjerka też, a później zaszedłem do apteki i to samo spotkało mnie ze strony pani aptekarki. Było mi miło, zwłaszcza że ja bardzo lubię takie oznaki sympatii ze strony ludzi, szczególnie od takich, których nie znam.
pes


Źródło: Gazeta Olsztyńska

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. To ten sam #2200235 | 88.156.*.* 11 mar 2017 21:17

    co oszukał wszystkich w RIO i najadł się sterydów?

    odpowiedz na ten komentarz