Tomasz Szewczak: W sobotę miałem wielką frajdę

2017-08-02 10:00:00(ost. akt: 2017-08-01 18:02:21)
Tomasz Szewczak

Tomasz Szewczak

Autor zdjęcia: Andrzej Tankielun

— W przyszłym roku mistrzostwa Europy są w Gliwicach, więc nie chciałbym tego przepuścić — mówi 40-letni olsztynianin Tomasz Szewczak, mistrz World Games, igrzysk sportów nieolimpijskich.
— Już się oswoiłeś ze swoim nowym trofeum?
— Pewnie, że tak (uśmiech). A dzisiaj przyjechałem do pracy, pani dyrektor od razu „zawinęła” mnie na poranną kawę, a później zrobili mi taką niespodziankę, że jeszcze mam „banana” na twarzy. Po cichu zebrali cały mój dział, kierowników innych działów i dostałem od wszystkich piękny, ogromny tort z moim „medalowym” zdjęciem z World Games. No, bomba, miałem tak ciepłe przywitanie, że coś pięknego.
— Z perspektywy tych paru dni: jaki był najtrudniejszy moment tej „złotej” soboty we Wrocławiu? Półfinałowa walka z niewygodnym Bennym Lahem?
— Zdecydowanie tak, ale czy to byłby Benek czy nie Benek, to i tak półfinał zawsze jest najtrudniejszy. Masz dwie dość pewnie wygrane walki za sobą (z Niemcem Timem Weidenbecherem i Irańczykiem Mohsenem Hamidem Aghchayem — red.), czujesz się mocny, ale za moment to może nie mieć żadnego znaczenia, bo wychodzisz do walki, która tak naprawdę może zaważyć na wszystkim. Bo przegrywasz półfinał, spadasz do walki o brąz i tam może być różnie. Może się okazać, że wygrałeś dwie walki na początek i było fajnie, a wracasz do domu z czwartym miejscem. I to byłoby ciężkie do udźwignięcia. No więc z perspektywy całego turnieju to była ta kluczowa walka. Bo w finale jak przegrasz, to trudno: widocznie, rywal był lepszy. Ale i tak wychodzisz ze srebrnym medalem. A w walce o brąz może być różnie...
— Od początku dobrze ci się układał ten półfinał?
— Początek był dobry dla Benka: pierwsze mocne uderzenie, dostałem w nos, trochę mnie zamroczyło, a że jest możliwość wziąć w trakcie walki dwuminutową przerwę medyczną, więc z tego skorzystałem. Nos mi krwawił do końca walki, ale trochę sobie odetchnąłem. Za moment Benek ładnie w tempo wszedł w rzut i mnie rzucił, ale bardzo szybko się pozbierałem, bo od razu po tym rzucie przechwyciłem go w parterze, złapałem w trzymanie i dostałem punkty za ippon w trzeciej fazie. Wstaliśmy i tym razem ja go zaskoczyłem: rzuciłem go i miałem już ippon także w drugiej fazie. Tak naprawdę brakowało mi tylko ipponu za uderzenie, żeby walkę skończyć przed czasem. Ale to jest niebezpieczne i nieraz się na tym przejechałem: takie gonienie za tym brakującym ipponem... Bo można nadziać się na kontrę. Dlatego widząc, że mam jakąś przewagę punktową, starałem się doprowadzić walkę do końca „normalnie”, bez trzeciego ipponu. No i tak kontrolując zegar, walczyliśmy w judo, potem przepychaliśmy się w parterze, a w samej końcówce tylko pilnowałem, żeby nie dać się wypchać poza matę. Bo wtedy sędziowie wznowiliby walkę od środka, zaczęlibyśmy od uderzeń i jedno czyste trafienie, dwa punkty dla Benka i byłby remis... Byłem czujny, a za moment koniec walki i wielka radość, bo jestem w finale, czyli teraz będzie tylko z górki. A finał jest po to, żeby się nim bawić, cieszyć i dobrze pokazać publiczności.
— Do walki w finale jednak nie doszło...
— Aż do rozgrzewki nie wiedziałem, że tak to się skończy. Widziałem, że Irańczyk poszedł po swoim półfinale do fizjoterapeuty, że leżał u niego na stole, no ale ja to samo miałem przed pojedynkiem z Benkiem Lahem, bo po ostatniej walce grupowej, z tym samym Irańczykiem, miałem duży problem z biodrem. Myślałem, że postawią go na nogi, ale nie: przyszedł do mnie na salę rozgrzewkową, przeprosił, że ten jego uraz jest na tyle poważny, że nie da dobrej walki. Powiedział: „Spokojnie, Tomek, spotkamy się w listopadzie na mistrzostwach świata. Najlepiej w finale”. Zdarza się, trudno. Ja byłem gotowy do walki i na tyle dobrze się czułem, że byłem dobrej myśli przed tym finałem. To byłaby wielka frajda wygrać i dać dobrą walkę swojej publiczności. Ale złożyło się, jak się złożyło: Irańczyk stwierdził, że to nie ma sensu, bo wiedział, że z jedną zdrową nogą za wiele ze mną nie ugra...
— Czułeś, że to był twój dzień?
— Tak, czułem się świetnie, tak psychicznie — a to jest podstawa — jak i fizycznie. Miałem dużą pewność siebie, no i taki wewnętrzny spokój. Nie byłem spięty, co czasem mi się zdarza na zawodach, a wtedy jest gorzej, bo ręce i nogi sztywnieją, a uderzenia są wolniejsze. A tu miałem autentyczną radość z walk (uśmiech). Ten dzień przyniósł mi naprawdę mnóstwo frajdy.
— Zdobyłeś już w ju jitsu wszystko, co się da: mistrzostwo Europy, świata, a teraz także złoto World Games. Mimo to, mówisz Irańczykowi Hamidowi Aghchayowi: „Do zobaczenia na mistrzostwach świata”. Czyli zostajesz w tym „biznesie”?
— Na pewno w tym roku jeszcze tak, bo sezon się nie skończył. W listopadzie mamy mistrzostwa świata w Bogocie, no i chciałbym tam jak najlepiej powalczyć i nadal cieszyć się sportem. Z kolei w przyszłym roku czerwcowe mistrzostwa Europy są w Gliwicach, więc nie chciałbym tego przepuścić, a później zobaczymy.
— Czyli żona za bardzo nie protestuje?
— Nie, żona razem z synem byli razem ze mną we Wrocławiu i gorąco mnie dopingowali. A syn przez ostatni tydzień przed World Games tak naprawdę był moim sparingpartnerem i pomagał mi w ćwiczeniach szybkościowych (Michał Szewczak ma 13 i pół roku i od października trenuje judo w Gwardii Olsztyn — red.). Wielkie dzięki, bo to było mi potrzebne. Jak mówiłem zaraz po zawodach, w przygotowaniach ogromnie mi pomógł Tomek Krajewski, który wylał na treningach chyba tyle samo potu, co ja. A wracając do rodziny, to moi najbliżsi są bardzo zadowoleni i cieszą się moim szczęściem. I jak najbardziej zachęcają mnie do tego, żebym dalej próbował swoich sił na macie. Bo widzą, ile frajdy mi to przynosi (uśmiech).
PIOTR SUCHARZEWSKI

Tomasz Szewczak, złoty medalista World Games we Wrocławiu
Fot. Andrzej Tankielun