Przegrać jest łatwiej niż wygrać

2017-02-03 12:00:00(ost. akt: 2017-02-05 01:18:14)

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Tych, którzy napawają się szybkościami na katamaranach, zapraszam do bojera. My osiągamy prędkości rzędu 120-130 km/h — uśmiecha się Karol Jabłoński (OKŻ Olsztyn), który po raz 11. został mistrzem świata w bojerowej klasie DN!
— „To będzie ściganie się przy słabym wietrze i ciężkim torze. Nie są to warunki, które by mi bardzo odpowiadały ze względu na moją wagę” — to pana słowa sprzed mistrzostw na jeziorze Kegonsa w USA. Okazało się jednak, że dał pan radę...
— Nie pierwszy raz (uśmiech). Tak, nie pierwszy raz udało mi się powalczyć w warunkach, które nie do końca mi odpowiadały. Takie są bojery... Ja mam zazwyczaj tak przygotowany sprzęt, żeby żeglować szybko w każdych warunkach. Z tym że akurat mistrzostwa świata czy Europy to są takie zawody, na których sprzęt nie może żeglować szybko, tylko musi... bardzo szybko. I akurat teraz miałem doskonałą prędkość, która mi umożliwiła walkę o złoty medal.

— Dał pan rywalom popalić, zwyciężając we wszystkich trzech wyścigach.
— Ale walka na trasie była bardzo zacięta, a ja zawsze musiałem nadrabiać straty, jak po każdym starcie. Wydaje mi się, że to był taki majstersztyk... Nie było to łatwe, bo generalnie wygrywanie mistrzostw świata nigdy nie jest łatwe.
— Wbrew temu, co mogłoby się wydawać...

— Nie wiem, komu by się tak mogło wydawać. Chyba tylko wszystkim tym, którzy nie mają pojęcia o sporcie... Na takie mistrzostwa świata przyjeżdżają zawodnicy ze światowego topu, którzy są idealnie przygotowani do regat, a każdy z nich staje na starcie po to, żeby wygrać, a nie tylko zaliczyć udział. Do tej czołówki należy przynajmniej 15-20 zawodników, no i wszystko zależy od tego, jak sobie ten sprzęt danego dnia strymujemy, jak szybko on „lata” i na ile poprawnie my żeglujemy.

— Patrząc na wyniki MŚ, nadal wygrywa pan „wyścig technologiczny w poszukiwaniu prędkości”, bo tak pan określił na swojej stronie bojery.

— Wyścig technologiczny w bojerach istnieje i... całe szczęście, ponieważ to umożliwia mi jeszcze walkę na najwyższym poziomie. Te różnice sprzętowe i umiejętność odpowiedniego ustawienia sprzętu pozwalają mi na taką równorzędną rywalizację. Gdyby nie to, przegrywałbym tę rywalizację już na samym starcie. Bo biegam dużo wolniej.

— Jak pan ocenia ten swój występ? To były perfekcyjne wyścigi?
— Od wielu lat każdy wyścig zaczynam od gonienia rywali, ponieważ na starcie inni biegają trochę szybciej. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale faktem jest, że te możliwości taktyczne są wtedy ograniczone. Trzeba czekać na moment, w którym można zaatakować i wyrwać te kilka metrów rywalom. No i to mi się udawało, tak że nie jest źle (uśmiech).

— „Brązowy” Michał Burczyński z AZS UWM trochę żałował, że mistrzostwa rozegrały się jednego dnia i skończyły na trzech wyścigach. Bo on przegrał srebro z Mattem Struble o jeden punkt...
— Ja też miałem wiele takich regat w życiu, które przegrałem praktycznie o włos. I gdyby nie to, to teraz miałbym nie 11, ale może 15 tytułów mistrza świata. To dobrze, że Michał mówi, że mogło być lepiej. Ale zawsze mogłoby być też i gorzej... Tempo rzeczywiście było ekspresowe, bo to były tylko trzy wyścigi, ale my w bojerach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większość regat rozgrywa się praktycznie w ciągu jednego dnia, a nazajutrz jest tylko jakaś mała dogrywka. Dlatego pierwszego dnia najważniejsze jest to, żeby uzyskać jak najlepszy wynik. I to mi się udało, co nie przyszło mi łatwo, bo — jak powiedziałem — zawsze goniłem rywali, a mimo to na mecie byłem pierwszy. To mnie bardzo cieszy. A wiadomo, że każdy, kto nie jest pierwszy, chciałby zdziałać coś więcej...

— Rywale już po raz czwarty z rzędu obejrzeli w MŚ pana plecy, więc pewnie nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie da pan sobie spokój z bojerami.
— To też nie jest tak, że zdominowałem rywalizację. Wygrywam mistrzostwa, z czego się bardzo cieszę, ale widzę też większe zacięcie i większą motywację u moich młodszych kolegów. Oni bardzo ciężko pracują na to, żeby ze mną wygrywać, i to jest bardzo pozytywne. A moje wyniki pokazują także tym młodszym zawodnikom, że granica wiekowa przesunęła się do góry. Zresztą ten mój rocznik 1962 jest dobry, bo i ja, i Vaiko Voorema, i Ron Sherry dalej żeglujemy z przodu stawki (uśmiech). Żeby być na topie, trzeba dbać o formę fizyczną, a jak ma się dobry sprzęt i swój dzień, to można regaty wygrywać.
A czy odejdę z bojerów? Powoli będę już trochę zwalniał. Mówię to za każdym razem, ale faktem jest, że chciałbym więcej czasu poświęcić na szkolenie młodzieży, a mniej intensywnie zajmować się profesjonalnym współzawodnictwem. Bo to kosztuje bardzo dużo czasu i energii, a zmęczenie odczuwa się już coraz bardziej.

— Po mistrzostwach świata rozegrano za oceanem mistrzostwa Ameryki Północnej, a na jeziorze Michigan poszalał Ron Sherry, który wygrał aż pięć z siedmiu wyścigów.

— Poszalał, ale za to był 20. na mistrzostwach świata... Nie oszukujmy się: jak ktoś taki przegrywa pierwsze regaty tak zdecydowanie — a to było duże zaskoczenie, że Ron był dopiero 20. w regatach u siebie w domu, na płaskim lodzie i przy małym wietrze — to znaczy, że musiał popełnić potężne błędy przy doborze sprzętu. Myślę, że później, na mistrzostwach Ameryki, Ron mocno szukał rewanżu, a z kolei ze mnie powietrze trochę już zeszło (Karol Jabłoński był szósty — red.). To wszystko pokazuje też trudność i poziom skomplikowania bojerowego sportu: jednego dnia ktoś jest 20., a następnego wygrywa wyścigi. Na bojerach można bardzo szybko wszystko przegrać jednego dnia. Przegrać jest dużo łatwiej niż wygrać (śmiech).

— W kalendarzu startów na ten rok jest jeszcze parę ważnych imprez bojerowych.
— Tak, w sobotę i niedzielę mamy regaty na Zalewie Wiślanym, tydzień później są mistrzostwa Polski, a więc nasza najważniejsza krajowa impreza, na którą przyjedzie, jak podejrzewam, wielu zawodników z całej Europy, no i wreszcie mistrzostwa Europy.

— W zeszłym roku było co robić po sezonie bojerowym, bo pożeglował pan w klasach Melges 32, Dragon i J70, no i wygrał pan m.in. prestiżowe zawody Match Race Germany na jeziorze Bodeńskim. Już wiadomo, że na początku czerwca wystartuje pan w 20. edycji tej ostatniej imprezy, a co jeszcze? Szykują się równie bogate plany na ten sezon?
— Cieszę się, że pojadę na Match Race Germany, ale to będzie mój jednorazowy start w tym formacie. To jest ściganie się na katamaranach, a ja już to robiłem i, moim zdaniem, na katamaranach to jest „wykastrowana” forma match-racingu w porównaniu z tym, co było kiedyś.
Co dalej? Potem mam jeszcze kilka innych startów, więc na pewno nie będę się nudził. Ale będę się też koncentrował przede wszystkim na pracy w Olsztyńskim Klubie Żeglarskim, na szkoleniu młodzieży i bardziej lokalnych imprezach. No i zobaczymy, co się jeszcze wydarzy (uśmiech). W każdym razie: rok temu było tych zajęć tak dużo, że... aż za dużo i byłem bardzo zmęczony sezonem. Nie wiem, czy bym chciał to powtórzyć...

pes