Przed starością trzeba uciekać

2016-04-13 11:00:09(ost. akt: 2016-04-13 07:52:09)
Marek Łbik w olsztyńskiej Aquasferze.

Marek Łbik w olsztyńskiej Aquasferze.

Autor zdjęcia: Lech Janka

Dla wicemistrza i brązowego medalisty olimpijskiego Marka Łbika Olsztyn nie jest jedynie punktem na mapie. — To miasto nigdy nie było dla mnie obojętne, ponieważ mam tu wielu serdecznych kolegów z wodnego podwórka.
— W wieku 11 lat rozpoczął przygodę z kajakarstwem.
— Zaczęło się do tego, że mój wuefista w szkole podstawowej pan Abramowicz, który był jednocześnie instruktorem kajakarstwa w poznańskiej Warcie, powiedział mi pewnego dnia, że jeżeli chcę mieć piątkę z wuefu, to jutro mam się stawić na przystani. Nie miałem wyboru, stawiłem się i jestem w tym klubie do dzisiaj.

— Zaczynał pan od kajaków, ale największe sukcesy odnosił w kanadyjkach...
— W tamtych czasach były rozgrywane kajakowe mecze ligowe i był potrzebny junior do kanadyjkowej dwójki. Namawiano mnie do niej, ale nie bardzo chciałem, bo kanadyjkarzy nazywaliśmy... koryciarzami. Jednak trener umiejętnie mnie podszedł. Powiedział, że tylko raz w tygodniu będę trenował w kanadyjce, a pozostałe dni w kajaku. Krótko po tym były już dwa dni w kanadyjce, następnie trzy, aż wreszcie... została mi już tylko kanadyjka. Zaczęliśmy jednak wygrywać ważne zawody i w końcu spodobały mi się te koryta...

— Jest pan jedynym przedstawicielem kajakarstwa, który wygrał plebiscyt „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca Polski.
— Udało się nam (razem z Markiem Dopierałą — red.) osiągnąć to za wyniki w 1987 r. W sumie byliśmy na podium tego plebiscytu trzy razy, bo jeszcze było drugie miejsce w 1986 i trzecie dwa lata później.

— Wyczynową karierę sportową zakończył pan, mając 33 lata. Nie za wcześnie jak na kanadyjkarza?
— Rzeczywiście trochę za wcześnie, przynajmniej dwa lata. Mogłem z powodzenie startować w 1992 r. w igrzyskach w Barcelonie. Jednak powodem rezygnacji były jakieś tam moje nie do końca przemyślane ambicje oraz nieporozumienia z trenerem kadry.

— Czym się pan wtedy zajął?
— Przez rok niczym. Na jakiś czas wyjechałem do Niemiec i pracowałem tam jako tokarz. Po powrocie postanowiłem zająć się handlem. Początkowo handlowałem jajkami, potem m.in. makaronem, a w końcu paliwem, przy którym zostałem. Teraz prowadzę kilka stacji paliw. Poza tym jestem prezesem i trenerem w poznańskiej Warty, ale to jest oczywiście praca społeczna.

— Największe sukcesy odnosił pan w kanadyjkowej dwójce z Markiem Dopierałą. Pan reprezentował poznańską Wartę, a Dopierała Górnika Czechowice Dziedzice. Jak to się stało, że zaczęliście razem pływać?
— To był przypadek. Zaczęliśmy pływać razem, bo Dopierała nie mógł się dogadać ze swoim partnerem kadrowym w dwójce Jurkiem Dunajskim (zawodnik Stomilu Olsztyn, czwarty podczas igrzysk w Moskwie — red.), natomiast ja nie mogłem się jakoś dogadać z Markiem Wisłą. Jednak z Dopierałą łatwo też nie było, bo na początku nie znosiliśmy się! Jak się gdzieś spotkaliśmy, to udawaliśmy, że się nie znamy. W końcu zdobyliśmy dwa medale mistrzostw świata, bo jak się już razem siedzi w łodzi, to wtedy wszelkie animozje mijają i trzeba wspólnie wiosłować do przodu, i to na pełny gaz!

— Miał pan na regatach w Moskwie, nazwijmy to delikatnie, epizod z jakimś rumuńskim kanadyjkarzem. Jak do tego doszło?
— Miałem, miałem... Nie było to jednak, jak niektórzy dziennikarze pisali, na igrzyskach olimpijskich, a w wyścigu na 10 km w regatach międzynarodowych. Rumunii płynęli z drewnianymi wiosłami obitymi blachą. Wystarczyło dotknąć takim wiosłem burtę łódki, aby ją przedziurawić. No i tak właśnie zrobili z naszą, która nabierała wody. Opieprzyłem za to jednego Rumuna, a na nawrocie walnąłem go wiosłem... w twarz. Sędziowie na szczęście nie zareagowali. Gdyby było to na igrzyskach, to czekałaby mnie długa dyskwalifikacja.

— W Poznaniu oprócz Warty jest jeszcze drugi bardzo mocny klub kajakarski — Posnania. Nie ma między wami konfliktów?
— Nie ma. Zawsze dogadywałem się z prezesami Posnanii, a oni pewnie ze mną. Nie ma między nami nienawiści międzyklubowej, tak jak to jest, niestety, dość często w ligowej piłce nożnej. Rywalizujemy między sobą tylko na niwie sportowej.

— Z jakich swoich osiągnięć sportowych cieszył się pan najbardziej?
— Najbardziej cenię srebrny medal olimpijski z Seulu w dwójce na 500 m. Dwa miesiące przed tymi igrzyskami leżałem przez trzy tygodnie ciężko chory z temperaturą 38-39 stopni. Żaden lekarz nie mógł znaleźć przyczyny. Straciłem kilka kilogramów wagi, więc jak przyjechaliśmy do Korei, to uczyłem się od nowa wiosłować. Drugi sukces, który najbardziej cenię, to tytuł mistrzów świata w dwójce na 10 km w Montrealu. Tuż przed startem przydusiłem wężyk od pompki, której zadaniem jest odprowadzanie wody z łódki. W efekcie im było bliżej mety, tym przybywało nam wody. Pompowaliśmy, a wody coraz więcej. Byliśmy na trzeciej pozycji za Duńczykami i Rumunami. Oni też pompowali, ale mieli sucho, a u nas pełno wody. Do mety zostało z pół kilometra, kiedy w tych warunkach zaczęliśmy finisz. Ostatecznie przegoniliśmy Duńczyków oraz Rumunów i zostaliśmy mistrzami świata. Mazurek, biało-czerwona na maszcie, żyć nie umierać!

— Wioseł pan jednak w kąt nie rzucił. Przesiadł się pan jedynie z jedno- lub dwuosobowej łódki do... dwudziestoosobowej, czyli do smoczej łodzi.
— Uważam, że przed starością trzeba uciekać na własnych nogach. Należy się ruszać, kiedy tylko ma się ku temu czas. Nie można w wolnych chwilach jedynie siedzieć przed telewizorem czy komputerem. Mam w smoczych też niezłe efekty, m.in. startowałem w polskiej załodze, która zdobyła tytuł mistrza świata.

— Zbliżają się kolejne igrzyska. Widzi pan kogoś w polskiej ekipie kajakarskiej, kto osiągnąłby w Rio takie sukcesy olimpijskie jak pan?
— Największe szanse medalowe mają nasze panie. Nie wyobrażam sobie, że wrócą bez medalu. Spore nadzieje wiążę też ze startem zawodników z mojego klubu. Chodzi tu o mistrzynię Europy Ewelinę Wojnarowską oraz wicemistrza Europy kanadyjkarza Tomka Kaczora. Medal olimpijski jest również w zasięgu dwójki kanadyjkarzy Piotra Kulety i Marcina Grzybowskiego, którzy trenują w Oławie pod okiem Marka Plocha, mojego pierwszego partnera w reprezentacyjnej dwójce. Sugerowałem Związkowi, aby to Marek objął całą kadrę, ale jak dotąd bezskutecznie. Jego podopieczni z kadry Chin, którzy wcześnie nic nie znaczyli, zdobyli dwa złote medale olimpijskie. Jak ma się takiego trenera w Polsce i nie chce się z niego w pełni korzystać, to jest to, mówiąc delikatnie, szczyt arogancji.

— Ma pan rodzinę?
— Oczywiście. Od 36 lat jesteśmy z Basią małżeństwem, a poznaliśmy się jeszcze w liceum, ot, taka szkolna miłość. Mamy 34-letniego syna Damiana i 28-letnią córkę Danielę. Syn trochę pływał w kanadyjce, a obecnie najczęściej w smoczych łodziach. Natomiast córka uprawiała szermierkę i dochrapała się nawet mistrzostwa Polski.

— Kilka dni temu gościł pan w Olsztynie. Dobrze się pan czuł w naszym mieście?
— Bardzo dobrze. To miasto nigdy nie było dla mnie obojętne. Mam w nim wielu serdecznych przyjaciół z wodnego podwórka. Nieraz ścigałem się przecież z Jurkiem Gąską, Markiem Walczakiem, Andrzejem Sołoduchą czy z braćmi Traczewskimi. Olsztyn był i jest dla polskiego kajakarstwa bardzo ważnym ośrodkiem. Dlatego bardzo się ucieszyłem, gdy dostałem zaproszenie na zawody smoczych łodzi w Aquasferze.

Lech Janka