"Dalej jestem w grze". Rozmowa z Tomaszem Szewczakiem medalistą MŚ w Bangkoku

2015-12-01 13:48:43(ost. akt: 2015-12-01 11:53:33)
Tomasz Szewczak, człowiek instytucja w polskim ju jitsu.

Tomasz Szewczak, człowiek instytucja w polskim ju jitsu.

Autor zdjęcia: Katarzyna Rynkiewicz

Kolor jest drugorzędną sprawą, ważne, że dalej jestem w grze — mówi 38-letni Tomasz Szewczak z Olsztyńskiego Stowarzyszenia Ju Jitsu i Judo, brązowy medalista niedawnych MŚ w Bangkoku.
— Który to już pana medal mistrzostw świata?
— Piąty, w tym trzeci brązowy, a mam jeszcze w kolekcji srebro i złoto. Ktoś by mógł powiedzieć, że to jest tylko brąz, ale ja się bardzo cieszę, że mam ten medal. Kolor jest drugorzędną sprawą, bo najważniejsze jest to, że nie wypadam z obiegu. Dalej jestem w grze (uśmiech).

— I to mimo 38 lat na karku! Jest pan ewenementem w światowej czołówce ju jitsu?
— No, powoli robię się jednym ze starszych zawodników. A w swojej wadze już jestem najstarszy (kat. do 94 kg — red.). Jest jeszcze Tomek Krajewski, który jest ode mnie o rok starszy i cały czas utrzymuje wysoki poziom (klubowy kolega Szewczaka; kat. 85 kg — red.). Choć akurat w Bangkoku dość niefortunnie przegrał ćwierćfinał ze Szwedem (13:14 — red.), przez co nie zdobył medalu. Szkoda. Wracając do pytania: rzeczywiście, obaj jesteśmy już mocno zaawansowani wiekowo.

— Co nie zmienia faktu, że pewnie chce pan dotrwać i do przyszłorocznych mistrzostw świata, i do World Games 2017 (igrzyska sportów nieolimpijskich).
— Nie może być inaczej, bo bliżej na takie imprezy już chyba nie będziemy mieli (uśmiech). Tak więc jest mocne postanowienie, że za rok i dwa lata staję we Wrocławiu do walki o najwyższe miejsca.

— Od kiedy się zaczęło to zdobywanie medali MŚ?
— Od 2006 roku i mojego „srebrnego” debiutu w mistrzostwach świata. Co prawda, do kadry narodowej dołączyłem trzy lata wcześniej, ale MŚ 2004 w Hiszpanii ominęły mnie z powodu kontuzji... No, ale nie zawsze było słońce, bo dwa razy wróciłem do domu z pustymi rękami. I to z dwóch ostatnich mistrzostw: w 2013 w Wiedniu byłem siódmy, a w zeszłym roku w Paryżu — piąty. Niby blisko czołówki, a jednak poza podium. Przykre uczucie... Tym bardziej cieszę się tym Bangkokiem. Jest fajnie.

— Po dziewiątym w karierze tytule mistrza Polski i brązowym medalu mistrzostw Europy w Almere, osiągnął pan kolejny sukces. Co pokazuje, jak dobrze pan się przygotował do tego sezonu.
— Zgadza się: włożyłem w ten rok sporo pracy, choć — niestety — i tak nie tyle, ile bym chciał. Przed ME i MŚ nie mogłem zrobić tyle treningów na macie, ile sobie założyłem, bo borykałem się z dokuczliwą i bolesną kontuzją kolana. Dlatego szukałem jakichś „zamienników”, wykonując takie ćwiczenia, które nie obciążają tego kolana, a pozwalają zachować szybkość czy kondycję. No, i udało się to nieźle dopracować.

— Jeszcze jak: w walce o brąz pokonał pan „jedynkę” w światowym rankingu.
— Tak, mojego naprawdę bardzo dobrego kolegę ze Słowenii, Benjamina Laha, co cieszy mnie ogromnie. Tak do końca nie mogłem uwierzyć, że ten medal jest mój... Co prawda, skończyliśmy tę walkę na remisie (8:8 — red.), ale na moją korzyść zadziałała przewaga punktowa w dwóch elementach walki: miałem ippony za uderzenia i rzut, a Benny tylko w uderzeniach. Tak więc zadecydowała moja większa wszechstronność i... bardzo się z tego cieszę. Super sprawa.

— W Bangkoku skala trudności rosła chyba z walki na walkę.
— Tak było. Pierwsza walka z zawodnikiem z Wietnamu, który to kraj przyjechał pierwszy raz na imprezę tej rangi, więc trzeba było zachować czujność, bo to są zawodnicy kompletnie nierozpoznani. Czyli wyjść na maksa i robić swoje. Żeby czegoś nie przespać, bo tu może zadecydować chwila i później już nie ma odwrotu. No i nie było kalkulacji: wygrałem tę walkę przed czasem. Kolejna była już znacznie trudniejsza, bo Goran Musić z Czarnogóry to mocny, niewygodny rywal. Wystarczy powiedzieć, że rok temu w walce o wejście do finału MŚ w Paryżu pokonał... Benny’ego Laha. Ja jednak kontrolowałem tę walkę z Goranem, od razu udało mi się odskoczyć na kilka punktów i czujnie dowiozłem to do końca. W pojedynku o wejście do finału zmierzyłem się z Melvinem Schollem, naprawdę mocnym, młodym chłopakiem, który jest też w kadrze narodowej Holandii w judo. Pierwszy raz pojawił się u nas, na ju jitsu w zeszłym roku i od razu zdobył srebro ME, po przegranej w finale z Benny’m Lahem. Ta walka nie ułożyła mi się tak, jak chciałem; miałem pewne założenia taktyczne i... nie bardzo mogłem je zrealizować. Chciałem poprowadzić to bardziej na uderzanie niż przepychanie się, z czym — jak wiedziałem — będzie ciężko. No, ale Holender szybko skracał dystans, łapał w uchwyt i... sprawdziło się: było ciężko. Przegrałem na punkty, choć myślę, że gdyby walka potrwała jeszcze minutę, to byłoby lepiej. Bo widziałem, jak on opada z sił, a ja w tym czasie odrabiałem straty. Na koniec była bardzo zacięta walka o brąz z Lahem, który kompletnie mi nie leży i w której szliśmy „na noże”. Cieszę się, że przełamałem złą passę, bo poprzednie trzy pojedynki z Benny’m przegrałem. A teraz mu się odgryzłem i to ja zgarnąłem medal.

— A propos medali: ile razy stawał pan na podium mistrzostw Europy?
— Siedem, w tym raz na najwyższym stopniu oraz po trzy razy na drugim i trzecim miejscu. A do tego mam jeszcze po jednym krążku World Games i Combat Games (odpowiednio: 2013 w Cali oraz 2010 w Pekinie — red.).

— I to największa efektywność w polskim ju jitsu?
— Na ME mam sto procent skuteczności: siedem startów i siedem medali. No, ale jest w kadrze taka Martyna Bierońska, multimedalistka, która miała złoto prawie wszędzie gdzie się da, ale nie miała go z MŚ. W Bangkoku uzupełniła te braki... No i Agnieszka Berger (obie z Budowlanych Sosnowiec — red.), prawdziwy ewenement — czwarty start w seniorach i czwarte złoto MŚ!

— Od lat jest pan w światowej czołówce, ale do naszego plebiscytu na najpopularniejszych sportowców jakoś nie ma pan szczęścia...
— Ano nie mam. Pomimo wieloletniej kariery z medalowymi sukcesami, nigdy nie udało mi się znaleźć w dziesiątce laureatów. No, ale nie ukrywajmy: w naszym województwie jest mnóstwo sportowców z dużymi osiągnięciami, więc to może dlatego nie mogę się przebić. Poza tym mój sport nie jest za bardzo medialny, a ja nie przewijam się zbyt często przez pierwsze strony gazet. Ale cóż, dopóki trwa plebiscyt... Zobaczymy, może tym razem się uda (uśmiech). Na koniec chcę koniecznie podziękować trenerowi Wojtkowi Sarnackiemu z Gwardii za wspólne treningi z jego chłopakami, dyrekcji Zakładu Karnego w Barczewie za ułatwianie mi przygody ze sportem, no i mojej żonie za cierpliwość. Bez nich nie byłoby tych medali...

Piotr Sucharzewski