Wielkie tempo, maksimum walki na torze i... zerowy margines na błędy

2015-10-26 09:14:07(ost. akt: 2015-10-26 09:33:05)
Maciej Marcinkiewicz za kierownicą swego radicala na torze Slovakia Ring

Maciej Marcinkiewicz za kierownicą swego radicala na torze Slovakia Ring

Autor zdjęcia: archiwum MM

Zajmują mnie różne rzeczy, ale nadal jestem też kierowcą wyścigowym — mówi olsztynianin Maciej Marcinkiewicz, dyrektor sportowy Verva Street Racing, który niedawno odniósł olbrzymi sukces w wyścigowym Pucharze Słowacji.
— Co u pana słychać?
— Mogę powtórzyć to, co mówiłem ostatnio: że to moje ściganie się na torze już nie jest sprawą priorytetową. Jeszcze dwa lata temu udało mi się zdobyć mistrzostwo Polski w wyścigach długodystansowych, ale w zeszłym roku miałem już tylko jeden start. Bo od pewnego czasu bardziej skupiam się na pracy z innymi — indywidualnie szkolę kierowców wyścigowych, zajmuję się prowadzeniem zespołu wyścigowego, a moja firma prowadzi tor kartingowy w Olsztynie. I to są te rzeczy, które mocno mnie pochłaniają.

— Tak do końca, nie porzucił pan jednak rywalizacji na torze.
— Zgadza się: mam za sobą osiem torowych startów w wyścigowym Pucharze Słowacji, czyli wyścigi na węgierskim Pannonia-Ringu, w czeskim Brnie oraz na Slovakia Ringu. No i tak się złożyło, że wygrałem wszystkie osiem, zapewniając sobie zwycięstwo także w klasyfikacji całego sezonu (uśmiech). Byłem dobrze przygotowany do tego cyklu, a że sprzętowo też wszystko bardzo ładnie zagrało, więc mogę się czuć spełniony po tym sezonie. Tym bardziej że początkowo nie planowałem udziału w całym cyklu — włączyliśmy się do gry dopiero w piątym wyścigu i to miał być raczej taki próbny start. Ot, żeby gdzieś się przetrzeć wyścigowo w tym roku... Jednak wygrałem w Brnie, cała ta atmosfera mnie wciągnęła, organizator trochę mnie namawiał na kolejny start, więc pojechałem drugi raz i znowu wygrałem. Po czym stwierdziłem, że sytuacja w generalce zrobiła się na tyle ciekawa, że można by spróbować zdziałać coś także w całym cyklu. Przejechałem więc wszystkie pozostałe rundy i wyszło z tego pierwsze miejsce na koniec sezonu. Taki miły akcent...

— To było ściganie długodystansowe?
— Wprost przeciwnie: pojedynczy wyścig trwał 25 minut, czyli to były typowe sprinty, do których powróciłem po dłuższej przerwie. Wielkie tempo, maksimum walki na torze i... zerowy margines na błędy, bo przy tak krótkich, szybkich wyścigach jakakolwiek pomyłka skutkuje tym, że jest pozamiatane. Nie ma kiedy odrobić strat... A przejechałem ten cykl radicalem. To marka, z którą jestem związany i która poprzez swoją brytyjską fabrykę w jakiś sposób mnie wspiera. Robią świetne, bardzo szybkie samochody, a jednocześnie nie wymagają dużych nakładów. Co nie znaczy, że w przyszłości wykluczam starty jakimiś innymi samochodami. Jednak o planach na kolejny sezon jeszcze za wcześnie mówić. Na razie jestem zadowolony z tego sezonu, no, bo jest konkretny wynik.

— Krótko mówiąc, nie zapomniał pan, jak się szybko jeździ.
— I cieszę się z tego, bo tak naprawdę — mimo różnych sfer mojej działalności — śmiało mogę powiedzieć, że ciągle jestem kierowcą wyścigowym.

— A dlaczego "musiał" pan to potwierdzić akurat na Słowacji?
— Generalnie kategoria samochodów otwartych, lekkich — czyli te wszystkie radicale czy catterhamy — u nas w Polsce nie do końca się rozwija. W przeciwieństwie do naszych południowych sąsiadów, gdzie ta grupa jest bardzo liczna — w Pucharze Słowacji sklasyfikowano na koniec sezonu chyba 17 czy 18 zawodników. Poza tym my mamy tylko Tor Poznań, który jest dość mocno obłożony, podczas gdy w miarę niedaleko są tak świetne tory, jak nowy Slovakia Ring, Pannonia-Ring czy Brno, gdzie rozgrywa się na przykład wyścigi motocyklowych mistrzostw świata Moto GP. Już pomijam, że częste zmiany torów są dobre, bo zmienność warunków zawsze sprzyja rozwojowi.

Piotr Sucharzewski