Medal był blisko, a jednak daleko. Rozmowa z Krzysztofem Bieńkowskim

2015-09-30 10:40:09(ost. akt: 2015-09-30 08:49:18)
Krzysztof Bieńkowski podczas zwycięskiego meczu z Francją (3:0), którego stawką było dziewiąte miejsce.

Krzysztof Bieńkowski podczas zwycięskiego meczu z Francją (3:0), którego stawką było dziewiąte miejsce.

Autor zdjęcia: fivb.org

Daliśmy z siebie wszystko, ale rywale byli tego dnia lepsi i tyle — mówi o niedawnych mistrzostwach świata w Meksyku Krzysztof Bieńkowski, dwudziestoletni rozgrywający reprezentacji juniorów oraz Indykpolu AZS Olsztyn.
— Mówiąc żartem: skoro wrócił pan niedawno z Meksyku, to w Olsztynie powinien pan się czuć jak ryba w wodzie. Przez rozkopane drogi my też mamy tu niezły Meksyk...
— No i się czuję (uśmiech). Tym bardziej że w Łodzi jest podobnie, i w Warszawie też. Wszędzie jest rozkopane, więc tak naprawdę to nie jest jakaś nadzwyczajna sytuacja. Można się przyzwyczaić. A samo poznawanie Olsztyna jest ciągle jeszcze przede mną.

— Przechodząc do poważniejszego tonu, po pierwszych trzech dniach mistrzostw świata juniorów pewnie nie było wam do śmiechu.
— Zdecydowanie nie. Jechaliśmy tam po medal, byliśmy jednym z faworytów i mimo iż wiedzieliśmy, że nasza grupa jest ciężka (z Rosją, USA i Argentyną — red.), to nikt z nas nie dopuszczał do siebie myśli, że jednak nie wejdziemy do czołowej ósemki. A jednak... Czegoś nam zabrakło w tych dwóch przegranych meczach, no i w efekcie musieliśmy grać tylko o dziewiąte miejsce.

— W obu tych spotkaniach "zabiły" was grane na styku końcówki, w których lepsi okazali się rywale. Drugi i trzeci set z Rosjanami przegraliście, odpowiednio, do 23 i 24 (cały mecz 0:3), a pierwszy i trzeci z Argentyną (1:3) –—30:32 i 24:26.
— Zgadza się. Powiem tak: my mieliśmy jako jeden z nielicznych zespołów paru nowych zawodników na takiej imprezie. Graliśmy innym składem niż na poprzednich dużych turniejach kadetów czy juniorów, no i myślę, że taki brak doświadczenia i ogrania mógł zadecydować w tych zaciętych końcówkach, które przegrywaliśmy. Trudno, taki jest sport.

— Brakowało wam Artura Szalpuka, "wyjętego" z kadry juniorów przez trenera Stephane’a Antigę?
— Na pewno, ale ja się cieszę, że Artur pojechał na ten Puchar Świata, bo to lepiej dla jego rozwoju. I większa przygoda, i wielki kapitał doświadczenia z samych treningów z najlepszymi polskimi siatkarzami.

— Z grupy wyszli Rosjanie i Argentyńczycy, a wy — zamiast o medale — musieliście walczyć o miejsca 9-16. Jak wam się udało pozbierać mentalnie do tego grania?
— Było bardzo ciężko, szczególnie na początku, ale stwierdziliśmy, że teraz nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko to, żeby bawić się siatkówką. Tym bardziej że jakaś specjalnie duża presja już na nas nie ciążyła. Chcieliśmy zakończyć ten turniej z twarzą... No i chyba nam się to udało, bo w tej "dolnej" grupie pokonaliśmy m.in. Iran i dwa razy Francuzów, a więc też mocnych rywali.

— Komplet pięciu zwycięstw w drugiej fazie MŚ (także z Kubą i Egiptem — red.) pokazuje, że byliście dobrze przygotowani do turnieju. A drugiej strony: że trochę mieliście pecha, zderzając się w grupie z późniejszym mistrzem (Rosja) i wicemistrzem świata (Argentyna).
— Już przed mistrzostwami było wiadomo, że dwie grupy będą mocne, a dwie słabe. My byliśmy w jednej z tych mocnych, no i — jak się okazało — nie tylko my pożegnaliśmy się tak szybko z marzeniami o ósemce. Cóż, wszyscy dali z siebie wszystko, ale przeciwnicy byli tego dnia lepsi i tyle. Ważne, że nie było odpuszczania i do samego końca walczyliśmy o jak najlepszy wynik.

— Patrząc na skład wielkiego finału, można powiedzieć, że spadliście z wysokiego konia.
— I to też pokazuje, jak blisko mogliśmy być tej strefy medalowej. Bo i z Rosją, i z Argentyną wcale nie musieliśmy przegrać. To też nas mocno bolało...

— Ciężko było wrócić do naszej strefy czasowej?
— Nie, dwa dni i już jest OK. W niedzielę przyjechałem do Olsztyna, a od poniedziałku trenuję już razem z drużyną. Z częścią chłopaków się znałem, część dopiero poznaję, tak że powoli zaczynamy się docierać.

— Dla pana rozwoju nie lepiej było przenieść się do takiego klubu, gdzie miałby pan większe szanse na grę? Nie ma co kryć, że w Indykpolu AZS tym pierwszym rozgrywającym będzie Paweł Woicki.
— Pewnie tak, ale myślę, że ja też czasem wejdę na boisko i coś tam jednak pogram (uśmiech). Poza tym treningi w PlusLidze są na wyższym poziomie niż w I lidze. Bo ludzie, z którymi się trenuje, są dużo lepsi. Myślę, że dokonałem dobrego wyboru, tym bardziej że jest tutaj trener Gardini.

— Na co pan liczy w nadchodzącym sezonie ligowym?
— Zawsze gra się o zwycięstwo, prawda (uśmiech)?

— Ale do czego mają doprowadzić Indykpol AZS te zwycięstwa?
— Skład mamy mocny, więc według mnie możemy się zakręcić nawet gdzieś w okolicach pierwszej czwórki. Przynajmniej taką mam nadzieję. A już na pewno powinniśmy mierzyć w górną połowę tabeli.


pes