Rozmowa z mistrzem świata Karolem Jabłońskim

2015-02-05 07:40:46(ost. akt: 2015-02-05 07:43:35)
Karol Jabłoński ze trofeami. Pierwszy z lewej puchar za mistrzostwo świata

Karol Jabłoński ze trofeami. Pierwszy z lewej puchar za mistrzostwo świata

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

— Kibice piszą: "Karol, ty już nie musisz niczego udowadniać, ale zdobądź jeszcze ten dziesiąty tytuł". I to mnie rajcuje, bo dziesiątka to lepsza liczba od dziewiątki — mówi ze śmiechem Karol Jabłoński, żeglarz Bazy Mrągowo, który w minionym tygodniu na jeziorze Ontario w Kanadzie wygrał bojerowe mistrzostwa świata.
— Początkowo mieliście lądować na Okęciu tuż przed przylotem polskich piłkarzy ręcznych z mistrzostw świata. Ostatecznie przybyliście kilka godzin po nich. Skąd wzięło się to opóźnienie?
— Spowodowane było burzą śnieżną, która przeszła nad Chicago, skąd mieliśmy powrót. Wszystkie samoloty były opóźnione, a wiele lotów odwołano. Wystartowaliśmy z prawie pięciogodzinnym poślizgiem. Mieliśmy szczęście, bo po nas wystartowały jeszcze dwa samoloty, po czym zamknięto lotnisko.

— Szczypiornistów, którzy w Katarze zdobyli brązowy medal, witały tłumy kibiców. Jak wyglądało powitanie bojerowców?
— Na piłkarzy ręcznych czekało blisko tysiąc osób. My natomiast jesteśmy przyzwyczajeni, że albo na nas nikt nie czeka, albo nas witają najwierniejsi sympatycy. Tym razem było fajnie. Flota DN i związek żeglarski zrobili to z pompą, było kilka stacji telewizyjnych. Po raz pierwszy w karierze zgotowali nam tak sympatyczne powitanie. Zabrakło tylko telewizji publicznej, ale tam misja dawno została zatracona. Jak lądują ci, co mają sponsorów, to na lotnisku pojawiają się kamery. Nieważne, czy odnieśli sukces, czy nie, ważne, żeby byli w mediach. Ale jak nie masz sponsora, to choćbyś nie wiem jaki sukces odniósł, telewizja tego nie pokaże.

— Nie boli pana, że wasze osiągnięcia przechodzą bez echa...
— Nie ścigamy się dla sławy. Ci, co się interesują moją karierą sportową, wiedzą, co osiągnąłem. Zadziwiam ich — i siebie też — że po pięćdziesiątce (w sierpniu Karol Jabłoński skończy 53 lata — red.) uprawiam bojery z takimi sukcesami. To są lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Te medale nie spadły jak gwiazdka z nieba. Z każdym rokiem coraz trudniej je zdobyć. Po każdym dniu żeglowania coraz bardziej odczuwam zmęczenie. Przeciętny kibic nie wie, że dzień regatowy zaczynamy o siódmej rano, o ósmej jesteśmy na lodzie, sprawdzamy sprzęt, a o dziewiątej już jesteśmy na linii startu, żeby przez kolejną godzinę potrenować, sprawdzić warunki lodowe, dobrać płozy, zrobić trym żagla. Później są wyścigi, którym często towarzyszą silny wiatr i mróz. To jest intensywne ściganie, gdzie wszystkie mięśnie są napięte, do tego dochodzą stres i koncentracja. W sumie na lodzie jestem osiem godzin.

— W Kanadzie obronił pan tytuł wywalczony rok temu w Estonii. Który było trudniej zdobyć?
— Wystarczy spojrzeć na wyniki poszczególnych wyścigów. W Estonii wygrałem z dużą przewagą, nie musiałem startować w ostatnim wyścigu, natomiast regaty w Kanadzie były arcytrudne, nie tylko ze względu na mocną stawkę, ale i warunki atmosferyczne. Pierwszego dnia ścigaliśmy się w ekstremalnych warunkach silnowiatrowych — oba wyścigi wygrałem po zaciętej walce. Dzień finałowy też był ekstremalny, ale tym razem był słaby wiatr, taki na granicy latania. Do końca nie byłem pewny swego, wszystko rozstrzygnęło się dopiero w ostatnim wyścigu, w którym byłem drugi. Wystartowałem z pozycji goniącego czołówkę i czekałem na błędy rywali. W finałowej rozgrywce jest ogromne napięcie, a ja umiem sobie z tym radzić. Przemyślana i spokojna żegluga, w której nie ma miejsca na spontaniczne decyzje, do tego dobra szybkość bojera, sprawiły, że dopiąłem swego. Słowem: zaprocentowała moja wszechstronność i doświadczenie.

— To pana dziewiąty tytuł mistrza świata. I chyba nie ostatni...
— To czas pokaże. Za rok mistrzostwa świata będą w Europie. Jak zdrowie pozwoli, to w nich wystartuję. Motywacji mi nie brakuje. Wciąż jestem głodny sukcesów. Moi wierni kibice domagają się dziesiątego tytułu. Piszą w e-mailach: "Karol, ty już niczego nie musisz udowadniać, ale przywieź jeszcze ten dziesiąty tytuł". To mnie rajcuje, bo dziesiątka to lepsza liczba od dziewiątki (śmiech).

—W Kanadzie znakomicie spisali się inni nasi bojerowcy: Robert Graczyk (MKŻ Mikołajki — red.) wywalczył srebro, a Michał Burczyński (AZS UWM Olsztyn — red.) brąz. Jak pan wytłumaczy ten polski fenomen?
— Mamy sporą grupę młodych zawodników, którzy mają wysokie umiejętności, inwestują w sprzęt, startują zagranicą w regatach i cisną mistrzów. Widać to na mistrzostwach Polski, w których o dobry wynik jest trudniej niż na mistrzostwach świata. Poza tym nasz team ma bardzo profesjonalne podejście do bojerów — sportu czysto amatorskiego. Zagraniczni rywale przyjeżdżają, żeby trenować z nami, chcą zbliżyć się do naszego poziomu.

— W ten weekend planowane są mistrzostwa Polski. Będąc jeszcze w Kanadzie, apelowaliście, by regaty przesunąć o tydzień. Dlaczego?
— Bo nasz sprzęt — w tym zapasowe płozy, maszty i płozownice — jest w Stanach. Miał dolecieć w czwartek, ale obawiam się, że przez opady śniegu w Chicago dotrze z opóźnieniem. Tymczasem mistrzostwa — jeśli będą warunki lodowe — ruszą w piątek. Apelowaliśmy, żeby regaty przesunąć na sobotę, ale organizator niechętnie się na to zapatruje. Jeśli nawet sprzęt dotrze w czwartek, to i tak całą noc będę go przygotowywał, a rano ruszę do Giżycka, bo prawdopodobnie tam odbędą się mistrzostwa (ostatecznie impreza została przeniesiona na sobotę i zostanie przeprowadzona na Zatoce Okartowskiej na Śniardwach — red.).

Mieczysław Rutkiewicz